MARATOŃCZYK. Thriller, w którym fantastyczny klimat lat 70. wypływa z ekranu
Autorem tekstu jest Piotr Żymełka.
Lata siedemdziesiąte dały nam między innymi doskonałe thrillery. Już na początku dekady z narkotykami walczył Popey Doyle w świetnym „Francuskim łączniku” Williama Friedkina, a niedługo później zadebiutował „Brudny” Harry Callahan w pierwszym ogniwie cyklu o nieustępliwym stróżu prawa. A to tylko wierzchołek góry lodowej. Bohaterami podobnych produkcji zazwyczaj byli policjanci, choć nie ma tu mowy o żelaznej regule, a za najlepszy dowód tego twierdzenia, niech posłuży „Maratończyk”, nakręcony w 1976 przez Johna Schlesingera, gdzie protagonista z siłami porządkowymi nie ma nic wspólnego.
Scenariusz stworzył, na podstawie własnej powieści, William Goldman, autor między innymi biegunowo odległej tematycznie, wspaniałej „Narzeczonej dla księcia”, o której jakiś czas temu pisałem. „Maratończyk” rozpoczyna się groteskową kłótnią dwóch kierowców, zakończoną samochodową przepychanką i zgonem obydwu w wyniku wypadku. Szybko okazuje się, że jeden z nich to brat byłego nazisty, Christiana Szella (sir Laurence Olivier). Przypadkowa śmierć rozpoczyna lawinę wypadków, która wciągnie nieświadomego niczego studenta Thomasa „Babe” Levy’ego (w tej roli trzydziestodziewięcioletni Dustin Hoffman) w aferę zahaczającą o holocaust.
Przede wszystkim zwraca uwagę niespieszna narracja. Reżyser wolno, ale konsekwentnie buduje napięcie, przedstawiając kolejne osoby dramatu i snując sieć intryg. W kadrze można zaobserwować Nowy York oraz Paryż z połowy lat siedemdziesiątych, a na ekranie brylują, oprócz Hoffmana i Oliviera, Roy Scheider („Szczęki”) oraz William Devane, czyli aktor o aparycji wzorcowego amerykańskiego polityka, którego zresztą odgrywał między innymi w doskonałym serialu „24”.
Całość wciąż ogląda się z dużym zainteresowaniem, film zestarzał się bardzo godnie, a słynna scena przesłuchania z jedną z najsłynniejszych kwestii w dziejach kina („Czy to bezpieczne?”, sparodiowaną między innymi w „Gremlinach”) nadal robi takie samo wrażenie, jak w dniu premiery. Reżyser nie stroni od klasycznych i zawsze się sprawdzających motywów narracyjnych – rolę strzelby Czechowa pokazanej w pierwszym akcie, która wypala w trzecim, pełni tu zamiłowanie tytułowego bohatera do joggingu. Babe jest zwykłym człowiekiem, który staje w obliczu niezwykłych wydarzeń, popełnia błędy, odczuwa strach i wydaje się bezsilny w obliczu przeciwników. Ale, przyparty do muru, znajduje w sobie zaskakujące pokłady odwagi i sprytu. Dzięki prostemu zabiegowi – bohater jest everymanem postawionym w zaskakującej i nietypowej dla niego sytuacji, a nie pijącym spirytus szklankami twardzielem – widz niemalże od razu utożsamia się z Babe’em. Natomiast Olivier świetnie odgrywa rolę metodycznego i zdeterminowanego nazisty, owładniętego żądzą zysku.
Z filmem wiąże się opowieść ze szczęśliwym zakończeniem. Laurence Olivier był bardzo chory podczas zdjęć i spodziewał się, że wkrótce umrze. Leki, które przyjmował, wpływały na pamięć i znacznie utrudniały mu odgrywanie roli. Ale koniec końców, Olivier nie tylko wyzdrowiał, ale jeszcze dostał za swój występ nominację do Oscara. Inna ciekawostka głosi, że aktor odtwarzający brata Szella – Ben Dova (w rzeczywistości nazywał się Joseph Späh) – w 1937 roku przeżył katastrofę sterowca Hindenburg. Co więcej, ponieważ miał specjalne zezwolenie na wchodzenie w miejsca niedostępne dla pasażerów (zajmował się swoim psem, podróżującym w luku bagażowym), bardzo intensywnie przesłuchiwano go po tragedii, a nawet podejrzewano, że to on był jej sprawcą. W końcu został oczyszczony z zarzutów.
Zdecydowanie warto dać „Maratończykowi” szansę, bo choć tempo ma znacznie wolniejsze, niż w większości obecnie kręconych produkcji, to jednak stanowi świetny przykład surowej, trzymającej w napięciu sensacji. No i nie zapominajmy o fantastycznym klimacie lat siedemdziesiątych, wypływającym z ekranu.