MAJ Z RIDLEYEM SCOTTEM: Naciągacze
Trzeba przyznać, że twórczość Ridleya Scotta to prawdziwa sinusoida – w jego całkiem sporej filmografii znajdziemy pozycje naprawdę wybitne, z którymi radośnie sąsiadują te co najwyżej przeciętne, a nawet słabe. Wynika to z tego, że obchodzący w tym roku swoje osiemdziesiąte urodziny (!!) Anglik jest niezwykle różnorodnym, niebojącym się żadnego gatunku reżyserem. Ale nawet jego najbardziej zagorzali fani przyjęli z niemałym zdziwieniem powstałych na początku tego wieku skromnych Naciągaczy, którzy wraz z późniejszym Dobrym rokiem byli dla Scotta wyraźną odskocznią od historycznych fresków oraz odpoczynkiem od wypełnionych przemocą sensacji. W niczym innym im jednak nieustępujący.
Podobne wpisy
Fabuła jest prosta i przejrzysta, choć – jak sugeruje już sam tytuł – to jedynie pozory i wystarczy raz mrugnąć, żeby przegapić jakiś istotny szczegół. Mamy tu bowiem do czynienia z rasowym kryminałem o komediowym zabarwieniu, czyli filmem, w którym do samego końca nic nie jest stuprocentowo pewne.
Dwóch drobnych kanciarzy – Roy i Frank – zajmuje się nabijaniem naiwniaków w butelkę. Na przykład wciskając im przez słuchawkę różne brednie, a następnie pojawiając się w ich domu w roli ścigających telefoniczną szajkę agentów prawa. Jak nietrudno się domyśleć, wkrótce na ich horyzoncie pojawia się większy przekręt, dzięki któremu ustawią się na cał… cóż, przynajmniej na pewną część życia. Problemy są dwa. Po pierwsze Roy jest obsesyjno-kompulsywnym agorafobem (czytaj: nieprzepadającym za otwartą przestrzenią dziwakiem z całą masą natręctw), który na potęgę łyka tabletki. Po drugie do jego drzwi puka właśnie czternastoletnia córka z dawno porzuconego związku – przeurocza, niewinna, a przy tym z każdym dniem coraz bardziej ciekawska w stosunku do tatusia i jego pracy…
Więcej pisać nie wypada, gdyż film Scotta – jak przystało na spadkobiercę Żądła, do którego był wszak przyrównywany przez krytyków – kryje w sobie kilka niespodzianek, niektórych zaiste zaskakujących.
I odkrywanie ich jest naprawdę niezłą frajdą. Zwłaszcza że trudno tak naprawdę zarzucić tej produkcji jakiekolwiek poważniejsze mankamenty. Zarówno pod względem treści, jak i formy jest to dzieło na poziomie. I choć wizualnie absolutnie nie może równać się z przywołanymi wcześniej widowiskami historyczno-sensacyjnymi za grubą kasę, to właśnie styl w dużej mierze napędza rytm opowieści, także i w tej materii czyniąc z niej przyjemną odskocznię od z reguły posępnych, spowitych mrokiem produkcji Ridleya Scotta.
Matchstick Men – bo tak brzmi oryginalny, zaczerpnięty z ulicznego slangu tytuł powieści Erica Garcii, na podstawie której nakręcono film – to niezwykle kolorowe dzieło. Albo raczej: niesamowicie jasne, gdyż barwy zostały tutaj jednak odpowiednio stonowane, aby oddać specyficzną perspektywę głównego bohatera. Niemal każdy kadr tonie tu zatem w różnym natężeniu światła, najczęściej przepuszczonego przez wszechobecne żaluzje – nawet sceny nocne zostały tak nakręcone, żeby z ciemności wyłaniał się kontrastujący z nią biały żar. Akcja dzieje się zresztą w słonecznym Los Angeles, co tylko potęguje efekt wiecznego słońca. Zdjęcia Johna Mathiesona – który dla Scotta sfotografował także Hannibala, Gladiatora czy Robin Hooda – same w sobie ani razu nie wywołują być może zachwytu, a jego gra światłocieniem daleka jest od artyzmu widzianego na przykład w K-Pax. Niemniej są na swój sposób niezwykle finezyjne, eleganckie, przykuwające uwagę.
Podobnie czyni również scenariusz pióra braci Griffinów – Nicholasa i Teda. Co w sumie nie powinno dziwić, gdyż ten drugi parę lat wcześniej napisał Ocean’s Eleven: Ryzykowną grę. Przy czym Naciągacze wydają się być jeszcze bardziej wyrafinowaną, inteligentniejszą rozrywką, gdyż nie bazują jedynie na schemacie „zbieranie ekscentrycznej ekipy–plan–gorączkowe przygotowania–akcja”. Nie ma tu w dodatku równie dużej liczby bohaterów, zatem łatwiej jest nam wejść w buty wiecznie zdenerwowanego Roya, luzaka Franka, jak i nastoletniej, rozbrajająco szczerej Angeli. Pod pewnymi względami to trio stanowi taką trochę dysfunkcyjną rodzinę. Dobry to trop, gdyż u Scotta nie raz i nie dwa na pierwszy plan wysuwa się właśnie wątek familijny, a nie kryminalny. W dodatku cały film można bezproblemowo oglądać całą rodziną, co też nie jest bez znaczenia.
Nostalgiczna otoczka, poszukiwanie swego rodzaju życiowego spełnienia, tęsknota za normalnością… – tematy teoretycznie niepasujące do filmu o hochsztaplerach. A jednak wszystkie te elementy ładnie się zazębiają, ani jeden nie wydaje się być nie na miejscu. Duża w tym zasługa także doborowej obsady. Charakterystyczna nadekspresja Nicolasa Cage’a – wtedy jeszcze nie będącego parodią samego siebie – pasuje tu jak ulał, rezultatem czego Roya Wallera można bez cienia przesady uznać za jedno z jego najlepszych wcieleń. Doskonałe przeciwieństwo stanowi dla niego Sam Rockwell, któremu jak zwykle nie potrzeba dużo, aby zaskarbić sobie sympatię widza. Perfekcyjnie dopasowana do tego duetu jest też Alison Lohman, która zawsze wygląda na wieczną nastolatkę, dzięki czemu już ponoć w trakcie przesłuchania udało jej się oszukać reżysera. A ten sprawnie wykorzystał to w gotowym dziele. Drugi plan solidnie wypełniają natomiast Bruce Altman, Sheila Kelley, Bruce McGill czy widoczny w epizodzie Fran Kranz w jednej ze swoich pierwszych ról.
Na tym tle nieco blado wypada jedynie muzyka Hansa Zimmera – ogółem urocza, napisana z polotem i pomysłowa, lecz w ruchomym obrazie często uginająca się pod lecącymi co chwila z głośników starymi hitami Franka Sinatry i innych wyjadaczy sprzed lat, w głosie których Roy uwielbia się zasłuchiwać, a do których bezpośrednio odnosi się także reżyser (nie bez kozery bohater Rockwella nazywa się właśnie Frank Mercer). Lecz nawet i ta niewielka rysa nie wpływa specjalnie na pozytywny odbiór filmu. Być może dalekiego od arcydzieła, ale w swoim gatunku doprawdy mistrzowskiego, będącego jednym z lepszych i, co ważniejsze, oryginalniejszych reprezentantów tak zwanych con-movies.
O tym, jak lekka, fajna i bezproblemowa była to produkcja także dla samego Scotta, niech świadczy fakt, że jedyną bolączkę stanowiły dla twórców restrykcyjne przepisy bezpieczeństwa wprowadzone po zamachach na World Trade Center. Wymusiły one nakręcenie wszystkich scen dziejących się na lotnisku w L.A. w specjalnie przygotowanym centrum konferencyjnym w Anaheim. Było to zarazem największe finansowe obciążenie dla tego skromnego filmu.
Skromnego rzecz jasna tylko jak na warunki amerykańskich blockbusterów, gdyż nad Wisłą za te sześćdziesiąt dwa miliony zielonych, na które Scott naciągnął producentów (jednym z nich był Robert Zemeckis), można by było nakręcić zapewne kilka superprodukcji wojennych z helikopterami w ogniu sztormującymi królestwo niebieskie na tle czarnego deszczu. A tymczasem ta niepozorna komedia kryminalna banku nie rozbiła, zarabiając na całym świecie niewiele większą sumę i zwracając się dopiero po latach z zysków z kina domowego. Pomimo iż krytycy byli temu filmowi przychylni od samego początku, publika dopiero na ekranach własnych telewizorów pokochała Naciągaczy, przywracając ich tym samym nieco do łask.
Coś w tym jest, bo choć pod względem jakości przebijają oni właściwie większość późniejszych dokonań Scotta, a i wizerunkowo daleko im do telewizyjnej sztampy rodem z TVN-u, ostatecznie najlepiej smakują właśnie na kanapie – w przetartych, zaplamionych resztkami jedzenia spodniach od dresu, z piwem w jednej łapce, pilotem w drugiej i z głową wypełnioną nadziejami na dwie godziny dobrego, odprężającego kina. Bez kitu, nie wkręcam.
korekta: Kornelia Farynowska