MAESTRO, któremu słoń na ucho nadepnął [RECENZJA]
Filmy o muzykach pozbawione pomysłu na wykorzystanie muzyki zasługują na osobny krąg piekła. Maestro nie jest może artystyczną porażką, ale z pewnością jest średniakiem, należącym do mojego najmniej lubianego rodzaju Oscarowego baitu – to nudna biografia wielkiego człowieka z gwiazdorską obsadą. Film o Leonardzie Bernsteinie wyreżyserowany przez Bradleya Coopera (również odtwórcę roli głównego bohatera) boleśnie marnuje potencjał, jaki kryje w sobie postać tego kompozytora, człowieka o wielkim dorobku i skomplikowanym życiu osobistym.
O Bernsteinie można było opowiedzieć na wiele sposobów. Przede wszystkim przez pryzmat jego epoki i wkładu w historię muzyki filmowej. Ci widzowie, którzy liczą na to, że w Maestrze otrzymają portret starego Hollywood i poznają historie powstania słynnych ścieżek dźwiękowych, będą szczerze rozczarowani, ponieważ muzyki w tym filmie prawie wcale nie ma. Leci sobie w tle, dostajemy też jedną dobrą scenę komponowania mszy przy pianinie oraz jedną wybitną scenę dyrygowania orkiestrą (najlepsza rzecz w tym filmie) – to za mało jak na dwuipółgodzinny metraż. Nie dowiemy się też, co takiego pchało Bernsteina do komponowania, dlaczego zdecydował się akurat na muzykę filmową, co go inspirowało i w jaki sposób rozwijał swoją pasję (film zaczyna się w momencie jego pierwszego sukcesu). To opowieść o człowieku żyjącym z pasji, którą nakręcono bez pasji, w sposób szkolny – to opowieść o muzyku bez rytmu i tempa. Szkoda wielu pięknych ujęć i ogólnej pracy kamery, która stoi na wysokim poziomie: w zderzeniu z przegadaniem i miałkością fabuły to wizualne piękno wydaje się ledwie sztuką dla sztuki, kreowaniem wrażenia, że obcujemy z czymś głębszym, niż faktycznie jest.
Twórców bardziej interesuje życie osobiste Bernsteina: jego relacja z żoną oraz ukrywany homoseksualizm. Problem w tym, że nie potrafią w żaden sposób scharakteryzować swojego bohatera, nadać mu osobowości i barw: uzasadnić, dlaczego zdecydowali się nakręcić akurat jego biografię, co pociągała ich w jego postaci. Jakby dla uzasadnienia jego nijakości w filmie kilkakrotnie wspomina się o introwertyzmie Bernsteina, pokazany jest jako osoba tłumiąca emocje. To nie jest żadne uzasadnienie: kino zna wiele przypadków, kiedy to o osobach żyjących bardziej życiem wewnętrznym niż zewnętrznym opowiadano w sposób pasjonujący (Piękny umysł, Cicha dziewczyna). A skoro Bernstein wyrażał siebie przede wszystkim poprzez muzykę, to tym bardziej nieuzasadniona wydaje się tak mała muzyczność tego filmu. Maestro opowiada o swoim bohaterze, skacząc od wydarzenia do wydarzenia, bez jakiejkolwiek myśli przewodniej. Wielokrotnie można też odnieść wrażenie, że twórcy na siłę starają się oczernić i zohydzić postać Bernsteina, jakby nie znajdując innego sposobu na uczynienie go ciekawym. Dlatego np. zamiast pokazać rozterki homoseksualisty żyjącego w heteroseksualnym związku, oglądamy sceny mechanicznego uwodzenia kolejnych chłopaków i wciągania koksu, pozbawione jakiejś głębszej refleksji i zarysu motywacji.
Podobne:
Bradley Cooper wyraźnie się w tym filmie stara – widać wysiłek włożony w odtworzenie manieryzmów i charakterystycznych gestów Bernsteina. Sama mimikra nie stworzy jednak dobrej roli, a wobec braku pomysłu twórców na postać, o czym pisałam wcześniej, wszelkie starania aktora idą na marne. Poczucie sztuczności i braku głębi tej kreacji pogłębia jeszcze kuriozalna charakteryzacja. Jak mawiał klasyk: aktor twarz ma jedną. Bradley Cooper z doklejonym nosem, uszami i zmienioną strukturą twarzy nie wygląda jak Leonard Bernstein, tylko Bradley Cooper z doklejonym nosem, uszami i zmienioną strukturą twarzy. W najlepszych momentach mamy po prostu wrażenie, że z mimiką aktora jest coś nie tak, że jest dziwnie nieruchomy. W najgorszych – wygląda jak monstrum zrodzone na planie Twoja twarz brzmi znajomo.
Cooperowi w staraniach o Oscara (do którego niewątpliwie aspiruje tą rolą) nie pomoże również partnerująca mu Carey Mulligan, która aktorsko całkowicie go deklasuje. Jej rola jest głównym powodem, dla którego mimo wszystko warto obejrzeć ten film. Jako Felicia Montealegre Bernstein, żona kompozytora, tworzy przejmującą kreację. To sceny z jej udziałem są najciekawsze, kiedy trzeba, wprowadza wdzięk i humor, a kiedy trzeba: smutek. To ona stworzyła jedyną pełnowymiarową postać, w którą wierzymy i do której szybko zaczynamy czuć sympatię oraz szacunek. Jeśli cały Maestro jest sztuczny i przerysowany jak charakteryzacja Coopera, to rola Mulligan jest jak powiew życia, jak kontakt z realnym człowiekiem w tym kuriozalnym tworze. I może to byłby jakiś pomysł na ten film: opowiedzieć o Bernsteinie oczami jego zdradzanej żony, utrzymującej kłamstwo dla wspólnego dobra i kariery (Felicia była popularną aktorką telewizyjną).
Maestro nie powiedział mi niczego o tym, kim był Leonard Bernstein. Wbrew otwierającemu całość cytatowi z kompozytora, który powiedział, że dzieło sztuki powinno raczej stawiać pytania, niż dawać odpowiedzi – twórcy nie skłonili mnie też do zadawania pytań. Jeśli już, to do postawienia pytania najgorszego rodzaju: po co w ogóle ten film powstał?