Maczeta zabija
Być może narażę się teraz wielu osobom, ale twórczość Roberta Rodrigueza jest mi obojętna. Nigdy nie czekam na jego kolejne filmy, aczkolwiek muszę przyznać, iż dwa ostatnie „dorosłe” obrazy urodzonego w Teksasie reżysera mnie po prostu zachwyciły i kupiłem je bez żadnego „ale”. 45-letni twórca zabawił się w nich konwencją oraz jednocześnie wykpił, jak i złożył hołd, kinu klasy B. Teraz zaserwował nam kolejne dzieło z tego cyklu, lecz należy już zadać pytanie, czy „Maczeta zabija” nie jest powtórzonym żartem, który zamiast śmieszyć, zaczyna zwyczajnie irytować?
Zawsze, gdy siedzę na sali kinowej przed seansem i gapię się na jeszcze pusty ekran, zastanawiam się czego oczekuję po danym filmie. Jednak w piątkowe południe było inaczej. Jak zwykle wygodnie się rozsiadłem na czerwonym fotelu, w tle jeszcze leciała ścieżka dźwiękowa z „Grease”, a ja już wiedziałem, jaka będzie druga „Maczeta”. Naprawdę, nie trzeba oglądać tego obrazu, aby wiedzieć co tym razem kolega Quentina Tarantino nam zaoferuje. Wszystko jest jasne, skoro jest to sequel, to i zasad rządzących kontynuacją będzie trzymał się Rodriguez – więc jest jeszcze więcej sztucznej krwi i organów jelitopodobnych, jeszcze więcej seksownych „kociaków”, a dawni wrogowie teraz mogą okazać się sprzymierzeńcami.
Obraz zaczyna się dość oryginalnie, ponieważ otwiera go zwiastun kolejnej części przygód Maczety, czyli „Machete Kills Again… In Space!”. Jak się okazuje, kosmos to również idealna przestrzeń dla nieśmiertelnego mściciela, gdzie będzie próbował udowodnić, iż prawo i sprawiedliwość to nie zawsze to samo. Po tym krótkim wstępie przenosimy się na Ziemię, aby dowiedzieć się co pchnęło pana Corteza do tak dalekiej podróży.
Fabuła? No w zasadzie jest coś na jej kształt. Maczeta oraz miłość jego życia Sartana Rivera (Jessica Alba) chcą udaremnić nielegalną wymianę handlową pomiędzy oddziałem amerykańskiego wojska a meksykańskim kartelem narkotykowym. Niestety, na pustyni na pograniczu Stanów Zjednoczonych i Meksyku pojawia się ktoś jeszcze, czego wynikiem jest krwawa jatka i śmierć pięknej agentki. Za winnego jej zgonu miejscowy szeryf i entuzjasta kary śmierci przez suspensio w jednej osobie (William Sadler) uznaje oczywiście Maczetę, lecz musi pogodzić się z wyższością prezydenta USA (genialny Carlos Estevez!) i podstawić miejscową legendę wprost pod drzwi Białego Domu.
Stany Zjednoczone potrzebują Maczety, bowiem tylko tak odważny i dzielny wojownik jest w stanie zapobiec wysłaniu na Waszyngton atomowej rakiety, co oznaczałoby w efekcie początek nowego światowego konfliktu, a w ostateczności nawet koniec naszej planety. Dlatego Maczeta wraca do Meksyku, gdzie ma rozprawić się z lokalnym szaleńcem Mendezem (Demián Bichir), od którego życia zależne jest uruchomienie pocisku. Nie będzie to takie proste, Mendez to człowiek o kilku, walczących między sobą, osobowościach, natomiast za nim stoi ktoś potężniejszy – jeszcze bardziej szalony szef koncernu zbrojeniowego Voz Tech, Luther Voz (świetny Mel Gibson!), mający marzenie o podboju kosmosu. Do tego za głowę Maczety wyznaczono ogromną nagrodę, więc każdy obywatel Meksyku, jeżeli tylko ma do dyspozycji jakąś broń, chce go unicestwić. Krew się leje hektolitrami, a trup się ściele gęsto.
Jak widać, podobnie jak w części pierwszej, powraca wątek zemsty za śmierć najbliższej osoby, wzbogacony o misję ratowania świata. Teraz Robert Rodriguez już nie wyśmiewa się z kina klasy B, tylko zaczyna bawić w parodystę m.in. filmów szpiegowskich, filmów akcji oraz slasherów. Ten obraz to mieszanka „Piątku trzynastego”, serii „Szybcy i wściekli” oraz filmów z Jamesem Bondem. Oczywiście nie brakuje również nawiązań do jeszcze innych dzieł, jak np. „Gwiezdnych wojen”, co jest jednak najbardziej widoczne w zwiastunie ostatniej części trylogii, nie mówiąc już o scenie, gdy Mel Gibson wsiada do pancernego samochodu, która we mnie przywołała skojarzenia z „Mad Maxem”.
O ile w pierwszej części twórca „Desperado” w jakiś sposób pokazywał los nielegalnych imigrantów i stosunek do nich amerykańskich władz, to w kontynuacji już tylko lekko zahacza o tę tematykę, skupiając się bardziej na wykpiwaniu Stanów Zjednoczonych jako mocarstwa rządzącego światem. Ale bądźmy poważni i nie zapominajmy, że to tylko tło dla właściwej akcji, czyli jednej wielkiej zabawy. W „Maczeta zabija” jest chyba wszystko, mamy międzynarodowy konflikt, wizję końca świata, szatkowane przez śmigła helikoptera zwłoki, niepoliczalną ilość trupów, pościgi, strzelaniny, wybory miss, a nawet żądną zemsty, ubraną w biustomiot i stringi śmierci, burdelmamę (Sofía Vergara).
Nikt mi nie wmówi, że idzie na „Maczetę” po to, aby oglądać sztywnego i – nie bójmy się tego powiedzieć – nudnego Danny’ego Trejo. Ten człowiek już do końca życia będzie Maczetą, ale tak naprawdę atrakcją całego filmu jest reszta obsady, składająca się z mniej lub bardziej upadłych gwiazdek. Siłą napędową tego obrazu są Carlos Estevez (czyli Charlie Sheen) oraz Mel Gibson. Obydwaj panowie kpią ze swojego wizerunku, więc Estevez jest prezydentem USA sypiającym równocześnie z trzema kobietami i ratującym gospodarkę kraju poprzez legalizację marihuany, a Gibson to nieobliczalny szaleniec, jakby natchniony przez wyższe siły, aż się bałem w pewnym momencie, że zacznie cytować fragmenty Biblii. Pozytywnie wyróżnia się również agentka Miss San Antonio, publicznie deklarująca chęć pokoju na świecie, a w rzeczywistości pokazująca, iż w swoich delikatnych dłoniach miała już nie jeden ogromny, masywny… pistolet oczywiście. W „misskę” wcieliła się ponętna i seksowna blondwłosa piękność Amber Heard, będąca doskonałą przeciwwagą dla zimnej, bezkompromisowej i bezwzględnej Michelle Rodriguez. Nie sposób pominąć również postaci tajemniczego płatnego mordercy, Kameleona o twarzach Waltona Gogginsa, Cuby Gooding Jr., Lady GaGi oraz Antonio Banderasa.
„Maczeta zabija” to filmowa masturbacja Roberta Rodrigueza nad własną twórczością i hołd złożony tym razem samemu sobie. Obraz jest wręcz naszpikowany odniesieniami do jego wcześniejszych dzieł, i tak twórca mruga okiem do widza pokazując mu różne nawiązania do „Pewnego razu w Meksyku”, „Od zmierzchu do świtu”, czy nawet ustawiając jednemu z bohaterów jako dzwonek w komórce motyw przewodni „Desperado”. To jedna wielka zabawa w wykonaniu charyzmatycznego reżysera, stanowiąca celebrację jego miłości do kina, po raz kolejny zresztą. Świadomie operuje kiczem oraz kampem, a klisza goni kliszę, tylko po to, aby zaprezentować widzom coraz bardziej absurdalne sceny, przy których człowiek zarówno się śmieje, jak i łapie za głowę.
Nie za bardzo rozumiem zarzuty o to, że Rodriguez zrobił kiepski film. „Maczeta zabija” to zły i prymitywny obraz, ale on właśnie taki miał być. Fabuła miała być szczątkowa, a efekty specjalne żenujące, twórca od początku do końca jest konsekwentny w tej zaplanowanej beznadziei. Jedni okrzykną go geniuszem, a inni skreślą za brak dobrego smaku, a prawda jest taka, że to po prostu pasjonat, człowiek, któremu nie można odmówić własnej wizji, jakakolwiek by ona nie była. Czemu to robi? Bo może. Odpowiedź jest taka prozaiczna.
Jeżeli podobała wam się pierwsza „Maczeta”, to seans drugiej zapewni wam szeroki uśmiech na twarzach. Mamy do czynienia z obrazem, do którego podejście z odpowiednim dystansem, jest w stanie zagwarantować dość dużą dawkę rozrywki. Ale jeżeli seans pierwszego filmu był męką i zupełnie nie przemówiła do was ta konwencja to ten obraz możecie sobie darować, bo nie tylko nie przekonacie się do niego, ale jeszcze bardziej zirytujecie. Pomijając już fakt, iż to zwyczajnie dzieło słabsze od swojej pierwszej części.
„Maczeta zabija” to wyższy poziom absurdu i – jak określa go sam twórca – gargantuiczny chaos. Trzecia część zapewne powstanie, lecz mam do niej ogromne obawy, bo formuła “Maczety” wydaje się być już wyczerpana. Może czas, aby Robert Rodriguez zaczął skupiać się na swoich innych pomysłach i przestał „odcinać kupony”. No chyba, że faktycznie zaangażuje do końcowej partii swojej trylogii Justina Biebera oraz Leonardo DiCaprio – wtedy po raz pierwszy będę czekał na jakiś jego film.