search
REKLAMA
Recenzje

MA RAINEY: MATKA BLUESA. Utwór rozpisany na tabelki w Excelu

Jan Dąbrowski

21 grudnia 2020

REKLAMA

Sądząc po zapowiedziach, Ma Rainey: Matka bluesa miała być filmem znajdującym się w połowie drogi między oscarowym Rayem a wybitnym Glengarry Glen Ross. Jak się okazuje, zdecydowanie bliżej jej do tego drugiego. Mało tu aktorów i lokacji, zero rozmachu inscenizacyjnego. Są za to intensywne rozmowy przy papierosie. Bohaterowie strzelają do siebie kwestiami jak z karabinu, jakby dialogami chcieli zrobić z filmu kino akcji. I strzelają brawurowo, choć czasami ślepakami.

Netflix próbuje być wszechstronny, ale niestety używa do tego półśrodków. Ma Rainey: Matka bluesa to ekranizacja sztuki teatralnej i historia z lat 20. XX wieku. W filmie liczbę lokacji można policzyć na palcach jednej ręki, bohaterów jest garstka, a całość opiera się nie na akcji, tylko na dialogach. To po diabła robić do tego ujęcia z koszmarną komputerową panoramą miasta? Albo w i tak krótkim filmie tracić czas na pokazywanie ruchliwej ulicy? Zwłaszcza że reszta obrazu rozgrywa się w trzech pomieszczeniach z dziesięcioma aktorami na krzyż. Twórcy nie wykorzystali teatralnego pochodzenia scenariusza, a przecież wystarczyłaby umowna scenografia, by zasugerować widzom, gdzie i kiedy dzieje się akcja. Ustawienie kilku fasad z kartonu, nawet z widocznym drewnianym rusztowaniem, nie psułoby immersji bardziej niż komputerowa panorama rodem ze starej gry. Wręcz przeciwnie – wzięcie filmu w nawias teatralności od pierwszych scen pozwala nastawić się na konkretne wrażenia i skupić na dialogach oraz aktorstwie, którym Ma Rainey: matka bluesa stoi najbardziej.

To film, w którym jest miejsce tylko na dwóch aktorów: Violę Davis w roli Ma Rainey i Chadwicka Bosemana, czyli trębacza Leveego. Cała reszta obsady jest tłem, na którym to właśnie oni mają się wybić, i nikt nawet nie udaje, że jest inaczej. Viola Davis swoim zwyczajem jest znakomita w tym, co robi. Jako Ma jest nonszalancka, na granicy chamstwa, jakby nie zależało jej na niczym prócz śpiewania. To wprawdzie fasada, bo choć Ma gardzi i pomiata białymi wyzyskiwaczami, ostatecznie jest od nich zależna. Oni chcą nagrań, a ona potrzebuje pieniędzy i stabilności w artystycznym światku. Taka relacja pasożyt–żywiciel, choć role mogą się tu zmieniać. Davis nadaje tej patologicznej relacji artysty z menadżerem ludzką twarz zmęczonej, ale wewnętrznie niezłomnej kobiety. Arogancja i gwiazdorzenie Ma w studiu z czasem nabiera kształtu odwetu za branie udziału w układzie bez wyjścia. Davis umiejętnie interpretuje te emocje i sprawia, że motywacje Ma są zrozumiałe. Szkoda tylko, że z czasem schodzi na drugi plan, co sprawia, że w filmie widać tylko urywki postaci, którą tak skrupulatnie budowała.

Niedosyt Violi Davis rekompensuje Chadwick Boseman. Jego Levee, trębacz w zespole Ma, to ambitny muzyk z nizin społecznych, który chce wybić się jak najwyżej i czuje, że ma na tyle siły i talentu. Wszędzie go pełno, nie potrafi usiedzieć na miejscu, jakby wyrywał się, by zdobyć cały świat. Szybko chodzi, szybko mówi, nawet utwory przed nagraniem chce zaaranżować, by były szybsze. Starsi koledzy z zespołu szydzą z niego i traktują jak lekkoducha, ale w Leveem nie ma nic z lekkości. To kolejna fasada, a pod nią jest człowiek zżerany syndromem stresu pourazowego i nienawiści, która nie może znaleźć ujścia. Levee przepracowuje swoją traumę, przenosząc emocje na muzykę. Boseman zachowuje się jak pełen wrzątku czajnik na gazie. Spala się w swojej – jak się potem okazało – ostatniej roli. Chwilami, zwłaszcza na początku, wchodzi na bardzo wysokie C. I choć bije w filmie na głowę wszystkich (wliczając w to Davis), nie potrafi utrzymać poziomu, który sam sobie narzucił. Im bliżej końca, tym bardziej irytuje, zamiast angażować, a zbierająca się w nim para idzie w gwizdek.

Ma mówi, że blues to muzyka płynąca z serca. Bardzo możliwe, ale w tym filmie nie sposób tego poczuć. Ma Rainey: Matka bluesa to film skrojony według słupków w Excelu, obliczony na wywołanie określonego efektu. Żeby było możliwie najbardziej oszczędnie, ale na tyle głośno, by wywołać oscarowy szum po premierze. Sądząc po pierwszych reakcjach – excelowa kalkulacja może się opłacić. Akademicy nie zrobią Violi Davis łaski, jeśli dostanie statuetkę, choć grywała w znacznie lepszych filmach. Za to wisząca w powietrzu nominacja dla Chadwicka Bosemana przypomina casus Heatha Ledgera. Nie znaczy to, że Joker w Mrocznym rycerzu i Levee w Ma Rainey: Matce bluesa to złe role. Owszem, są zacne, a przy tym mocno powyżej poziomu, jaki obaj zmarli przedwcześnie aktorzy prezentowali zazwyczaj. W przypadku Bosemana pytanie brzmi: na ile Ma Rainey: Matka bluesa to kalkulacja obliczona na wywołanie efektu Ledgera?

Avatar

Jan Dąbrowski

Samozwańczy cronenbergolog, bloger, redaktor, miłośnik dobrej kawy i owadów.

zobacz inne artykuły autora >>>

REKLAMA