ALICJA JUŻ TU NIE MIESZKA
W skąpanym w czerwieni zachodzącego słońca Monterey w Kalifornii ośmioletnia dziewczynka z ociąganiem zmierza do domu, nie przejmując się niecierpliwym nawoływaniem matki. Jej biała sukienka, skarpetki i pantofelki nijak nie pasują do zdeterminowanej i zbuntowanej minki. Dziewczynka jest całkowicie zdecydowana: kiedyś udowodni wszystkim, że potrafi śpiewać lepiej od samej Alice Faye! Ot co.
Jak to jednak stosunkowo często bywa, lata mijają, rzeczywistość przydusza i marzenia z lat dzieciństwa pokrywają się kurzem na najwyższej półce. Dwadzieścia siedem lat później Alice bynajmniej nie podbija światowych scen muzycznych. Bez powodzenia zabiega o uwagę męża, z jedenastoletnim synem nie do końca potrafi się dogadać, a wszystkie siły skupia na prowadzeniu domu i odgrywaniu roli idealnej gospodyni. Chyba tylko jej najbliższa przyjaciółka wie, że pod tą fasadą kryje się zbuntowana dziewczynka sprzed lat, pełna woli życia, humoru, energii i emocji, którym nie ma jak dać ujścia.
Niespodziewanie mąż ginie w wypadku (był jaki był, ale zawsze własny, poza tym stabilny element krajobrazu od kilkunastu lat), a wdowa z dzieckiem ma przed sobą wyraźne widmo bankructwa. Ociera zatem łzy, zakasuje rękawy, sprzedaje wszystko, co się da sprzedać, i wyrusza w podróż. Do Monterey, rzecz jasna. Do mitycznej krainy dzieciństwa, Eldorado, ziemi obiecanej i Arkadii mlekiem i miodem płynącej, gdzie wreszcie! Wreszcie! Spełnią się jej marzenia. Będzie śpiewać, tak jak tego zawsze pragnęła. Będzie śpiewać, odniesie sukces i wreszcie nadejdzie dla niej ten właściwy czas.
Czwarty pełnometrażowy film Martina Scorsesego to błyskotliwa, inteligentna, pełna niezwykle celnych (a czasami i złośliwych) obserwacji. Ogląda się ją wybornie każdemu, ale najbardziej przemawia do rówieśniczek głównej bohaterki, kobiet jeszcze młodych, ale nie już tak po prostu młodych, które gdzieś, kiedyś, dawno temu w imię obowiązku, konwenansu czy po prostu okoliczności odsunęły na bok swoje marzenia. Realizowały się na innych polach i nie jest powiedziane, że nie odnalazły na nich szczęścia. Ale… gdzieś ukrywa się iskierka, poczucie niewykorzystanej okazji i niespełnionego pragnienia.
Alicja już tu nie mieszka bynajmniej nie jest filmem o goryczy i niemożności, ale też daleko mu do budowania wizji amerykańskiego snu, w którym brzydkie kaczątko rozkwita w ciągu jednej nocy, odnosząc spektakularny sukces i powalając świat rozmiarami swojego talentu. Alicja jest zupełnie zwyczajną kobietą bez wygórowanych ambicji. Nawet nie ma wybitnych zdolności wokalnych, po prostu ładnie śpiewa. Cała rzecz zasadza się w tym, że chce to robić i chce sobie stworzyć na to szansę – sama. Nie marzy o bogactwie, zależy jej po prostu na finansowej stabilizacji. Nie pragnie diamentów, tylko ładnych, kobiecych ciuchów. Nie zabiega o adoratorów, którym będzie mogła łamać serca, potrzebuje natomiast emocjonalnego spokoju i poczucia, że jest akceptowana taka, jaka jest, ze swoimi pragnieniami, nawykami, śmiesznostkami… i marzeniami też. Potrzebuje po równi wsparcia i poczucia, że w razie potrzeby doskonale potrafi sobie poradzić sama. Nie musi już zabiegać i walczyć, zapominając o sobie, jak przez wszystkie lata małżeństwa. Może natomiast… oczekiwać. Nawet wymagać. Nie tylko od siebie, jak dotąd, ale przede wszystkim od innych.
Po rozpędzie w postaci Kto puka do moich drzwi i Wagonie towarowym Bertha Martin Scorsese już Ulicami nędzy pokazał, że ma zadatki na wielkość. Alicja… to pierwszy od początku do końca przemyślany i dopracowany film twórcy, który dwa lata później dał światu wybitnego Taksówkarza. Na sukces składa się tutaj spójna koncepcja, realistyczny i psychologicznie przekonujący portret kobiecy, świetne dialogi, sceny-perełki, niektóre ewidentnie improwizowane, i przede wszystkim aktorstwo.
Ellen Burstyn jest doskonała w roli Alice, ale podwójnie doskonała we wszystkich scenach z udziałem Alfreda Luttera, który wciela się w jej syna, Tommy’ego. Chemia między tą dwójką jest niesamowita. Chociaż on uwielbia doprowadzać ją do szału, a ona nie może się nadziwić, jakiej kombinacji genów zawdzięcza takiego oryginała, to są sobie niezbędni i dają sobie wzajemnie oparcie. To Tommy jest adresatem najlepszych sarkastycznych komentarzy, stanowiących istotę osobowości Alice. To przy nim jest naturalna, szczera i nie ma potrzeby udawać. Szczególnie widać to w pierwszej części filmu, gdzie zarysowuje się wyraźny kontrast między autentyzmem relacji Alice z synem a odgrywaniem perfekcyjnej żony przy mężu.
Główny ciężar spoczywa na barkach tej dwójki, godne uwagi są jednak też pomniejsze role. Harvey Keitel jako Ben, rozchichotany i uwodzicielski młodzian, który ukrywa zupełnie inną twarz. Diane Ladd, zaprawiona w bojach kelnerka Florence – sam diabeł zmykałby w podskokach przed jej językiem. I wreszcie niewypowiedzianie komiczna w swojej niezgrabności i zagubieniu Valerie Curtin jako Vera, z trudem panująca nad talerzami i wiecznie na bakier ze złośliwością rzeczy martwych. Stosunkowo najsłabiej wypada Kris Kristofferson, który jest co prawda uroczy, ale po prostu jest. W filmie pojawia się też młodziutka Jodie Foster w jednej ze swoich pierwszych ról (“weird… really weird… strange… really strange”) i jeszcze młodsza Laura Dern (córka Diane Ladd) w epizodzie.
Tak naprawdę bowiem, czy wszystko nie sprowadza się do tego magicznego zdania “zrobię to dla ciebie, chcę spróbować, zasługujesz na to, rozumiem cię”? I nagle się okazuje, że jednak marzenia da się spełniać nie tylko zawsze – ale i wszędzie.
korekta: Kornelia Farynowska