LUNARNY NOWY ROK. Recenzje filmów z wydarzenia
Miłość obnażona
Zachwyty nad filmem Siona Sono słyszałem już od dawna, toteż seansu wyczekiwałem z niecierpliwością. I rzeczywiście – w końcowym rozrachunku okazał się najlepszym, co zobaczyłem podczas tegorocznego Lunarnego Nowego Roku, co nie znaczy, że nie mam wobec niego uwag. Trwająca blisko cztery godziny produkcja skupia się na losach nastoletniego chłopaka, Yu Tsunody (Takahiro Nishijima). Na pozór zwykły uczeń liceum wychowywany jest przez ojca-księdza, a w wyniku kryzysu wiary u rodzica zostaje w pewnym momencie zmuszony do regularnych spowiedzi z nawet najbardziej błahych przewinień. Bunt nastolatka przeciwko purytanizmowi przybiera skrajną formę – postanawia grzeszyć ponad miarę, by lista występków nigdy się nie zamykała. Kiedy okazuje się, że ma talent do robienia zdjęć kobiecej bielizny (bez zgody ich właścicielek, warto dodać), uruchomiony w ten sposób ciąg zdarzeń zmieni życie jego rodziny raz na zawsze.
Już opis wydaje wam się obrazoburczy? Gwarantuję, że to dopiero początek. Gdybym miał pokusić się o barwne porównania, to powiedziałbym, że Miłość obnażona jest tym, co wyszłoby z kooperacji Alejandro Jodorowsky’ego i Quentina Tarantino, gdyby w przerwach obiadowych na plan wpadał im John Woo, a producentem kreatywnym był Makoto Shinkai i narzucił jako główny motyw miłość nastolatków. Nie ma to sensu? Pewnie nie, jednak wydaje mi się, że próba zamknięcia tak szalonego filmu w jednym zdaniu jest z góry skazana na porażkę. Co więcej, należy dodać, że dzieło Sono jest kinem niezwykle zaangażowanym społecznie (może więc powinienem dołączyć do powyższego zestawienia Hirokazu Koreedę…), niemarnującym ani minuty na możliwość wstawienia istotnego dla naszej lub japońskiej kultury problemu. Dewocja, religia zorganizowana, sekty, molestowanie seksualne, wojeryzm, samotność – to wszystko znalazło tu miejsce. A możliwe, że i tak o czymś zapomniałem.
Daleko w tym jednak od powagi, gdyż nawet w najbardziej dramatycznych momentach całość szybko przechodzi w kicz. Film ma przy tym logikę wybiórczo surrealistyczną – wydaje się, że życie dookoła bohaterów toczy się zwyczajnym rytmem, podczas gdy oni żyją w bańce, która rządzi się swoimi zasadami. Do nietypowej atmosfery przyzwyczajamy się błyskawicznie, bo produkcja pozostaje pod tym względem konsekwentna. Konsekwentna jest również w krytyce religii, ostatecznie dochodząc do wniosku, że lepsza jest szczera perwersja niż narzucająca swoją opresję świętoszkowatość. Przez to łatwo się od Miłości obnażonej odbić, ponieważ przedstawione postacie bywają naprawdę odpychające, a ich czyny przekraczają granice wyznaczone przez przyjętą w cywilizowanym społeczeństwie moralność. Jeżeli jednak nie boicie się grubej warstwy buntu wymierzonego w przyzwoitość – to film zdecydowanie warty obejrzenia, przy którym cztery godziny upłyną błyskawicznie.
Żona dla Rip Van Winkle
Muszę mu przyznać jedno – w żadnym momencie nie wiedziałem, dokąd ta historia zmierza. Niemały problem sprawiło mi też zrozumienie, o czym właściwie chciała opowiedzieć i jaka była jej puenta (o ile można tu w ogóle mówić o puencie). Po części wynika to z nagromadzenia pozornie sprzecznych elementów, które poprzez znajomość cech gatunków filmowych sugerowały inne drogi rozwoju fabuły. Ostatecznie okazało się, że ani szufladka thrillera, ani kryminału, ani nawet pokręconego romansu nie opisywały w pełni tego, co przyniósł ze sobą seans. Zamiast tego film jest… melodramatem. Ale nie po prostu melodramatem – całkiem skomplikowaną machiną niepewnych relacji, ukrytych zamiarów i niedopowiedzeń, która prowadzi do mądrej – chciałoby się powiedzieć, życiowej – konkluzji. I choć po drodze wielokrotnie wzbudziła moją frustrację, to im więcej czasu mija od projekcji, tym cieplej o niej myślę.
Bohaterka opowieści, Nanami (Haru Kuroki), jest nieśmiałą nauczycielką. Nie ma znajomych czy przyjaciół, potrzebę kontaktów towarzyskich realizuje za pomocą Internetu – tam też poznaje swojego partnera. Krótko po rozpoczęciu znajomości para postanawia wziąć ślub. Niestety tu pojawia się problem: przyszły mąż ma dużo większą rodzinę i uważa, że taka dysproporcja wyglądałaby źle podczas ceremonii. W tej sprawie kontaktuje się z nią internetowy znajomy, który podsuwa następujące rozwiązanie – wynajem grupy aktorów, którzy będą udawać jej krewnych.
Rewelacyjną robotę wykonują aktorzy. Każdy z nich doskonale rozumie swoją postać, przez co nawet krótkie pojawienie się na ekranie mówi nam wszystko, co powinniśmy wiedzieć o tym bohaterze. Szarmancki Amuro (Gô Ayano), niepozorna, mówiąca delikatnym głosem Nanami czy towarzyska Mashiro (Cocco) to w gruncie rzeczy proste charaktery, ale poprzez pracę na stereotypach scenarzyście udaje się powołać do życia postacie z krwi i kości. To z kolei zgrywa się z motywem przewodnim: muszą one bowiem wpisywać się w wyznaczone im z góry role społeczne. Film opowiada o kulturowych uwarunkowaniach, powszechnie przyjętych zwyczajach i ogólnie rzecz biorąc – o tym, co wypada robić, a czego nie wypada. Rodzice małżonki nie powinni być rozwiedzeni, gości na weselu powinna być określona liczba, wydarzenia w związku powinno się zachować dla siebie i tak dalej. Przykładów mógłbym wymienić więcej, ale wkroczyłbym na terytorium spoilerów, a przecież nie wypada, prawda? Niestety trzeba zaznaczyć, że produkcja ma problem z tempem – to jest naprawdę ślimacze i mimo że początkowo mogłoby się wydawać, iż całość prowadzi w stronę zwrotu akcji rodem z Płomieni, nic takiego nie ma tu miejsca. To spokojna, wyciszona i melancholijna historia o odkrywaniu pewności siebie i budowaniu więzi. Na prawdzie, nie pozoranckich obyczajach.