LUCYFER. Szatan jest wśród nas
Nowe horyzonty.
Roman Gutek.
Eksperyment.
Religia.
Cud.
Jeśli na dźwięk tych słów cierpnie ci skóra, przewracasz oczami z epitetami na ustach, myślami uciekasz jak najdalej w bezpieczne rejony dobrze znanego, popularnego, miłego kina – zignoruj Lucyfera.
To nie jest ten przypadek, kiedy twórcza ambicja znajduje wspólny język z potrzebami większości widzów. To nie jest również ten moment, gdy – mimo dość precyzyjnie skonstruowanego gustu – znajdujemy nić porozumienia z kinem odmiennym od przyzwyczajeń i wygody. To jest – niestety? – ten rodzaj filmu, który trafia przede wszystkim do nowohoryzontowej publiczności, bez przymilania się do jak najszerszej widowni, bez umizgów w kierunku oczekiwań, jakie może mieć przeciętny widz. „Nowohoryzontowy” – brzmi to jak brzemię, które naznacza miłośników ambitnego kina; działa jak błoto, które przylepia się do każdego, kto wiadomy festiwal odwiedza, docenia działalność Gutka, ignoruje mainstream i szydzi z podniety najnowszym pojedynkiem Batmana z Supermanem. Jest w tym trochę prawdy, ale tylko trochę – celowo przesadzam, aby wyraźniej było widać pewnego rodzaju mur, który Lucyfer buduje między różnymi doświadczeniami kinowymi.
Tak się bowiem składa, że film Belga, Gusta Van den Berghe, zdobył Grand Prix ostatniego festiwalu T-Mobile Nowe Horyzonty, co mogło budzić nadzieję na coś nieprzeciętnego. Bolesny okazał się jednak dysonans poznawczy, bowiem po wyjściu jednak z kina jedyne, co mi przychodziło na myśl, to określenia typu „pretensjonalny”, „manieryczny” i „męczący”. Wbrew pozorom – i własnym przekonaniom – jednak takie filmy (a może wszystkie?) wymagają cierpliwości. Muszą się odpowiednio wygodnie ułożyć w pamięci, wymościć sobie miejsce, dać o siebie znać, przywołując pojedyncze sceny, ujęcia, muzykę. Pierwsze wrażenia są mylące, zbyt wyraźnie podyktowane emocjami. Po jakimś czasie ich wartość nabiera mocy, a złośliwe przymiotniki tracą na znaczeniu.
Na pewno twórcom nie można zarzucić dwóch rzeczy – że nie intrygują pomysłem formalnym i nie dbają o społeczne tło. To dwa elementy, którymi potrafią zanęcić, skupić moją uwagę.
Prawdopodobnie pierwsze, na co zwróciliście uwagę, zaczynając lekturę tego teksu, to zdjęcia z Lucyfera: zamknięte w okręgu, wyglądające z tego powodu przedziwnie, intrygująco. Reżyser, wraz z operatorem (Hans Bruch Jr.) stworzyli kamerę – tondoskop – która działa na dwa sposoby: robiąc zwykłe-niezwykłe zdjęcia w postaci koła oraz tworząc coś na kształt „rybiego oka”, dzięki któremu kamera obserwuje świat z fantastycznej perspektywy. Tego typu rozwiązanie nawiązuje do sztuki w ogóle, która z okręgu korzystała od zawsze, a szczególnie powinowactwa należałoby doszukiwać się z malarstwem Hieronima Boscha (Wędrowiec, Siedem grzechów głównych) i innych renesansowych malarzy, którzy tej formy (tondo) używali do symbolizowania nieskończoności (koło nie ma granic) i skupiania uwagi na czymś konkretnym, bez zmuszania do zauważania tła. Czy Van den Berghe poszedł tym tropem? Na pewno jest świadomy podążania podobnie twórczą ścieżką. Być może za tego typu wyborem czai się religijna paralela, choć ja tę formę traktuję jako sztuczkę realizatorską pozwalającą na obejrzenie po prostu filmu z nowej, nietypowej perspektywy. To nowe doznanie, skuteczne zwrócenie uwagi na oczywistą rzecz, jaką jest ekran filmowy i sposób doświadczania filmowego świata. Przy tym pozostańmy, bo zdjęcia nie wydają się być wyjątkowe w innym aspekcie – nie czai się w ich kadrach boskie piękno; poza okręg nie ucieka coś istotnego. Ot, stare medium na nowo.
[jg-ffw][/jg-ffw]
Co oko kamery obserwuje?
Inspiracją dla formy jest treść – zanurzona w religijnym doznaniu, w poświęceniu życia temu, co nienazwane, a jednak pewne, namacalne. Trafiamy na wioskę gdzieś u podnóża wulkanu. Meksyk. Rejony zbyt odległe, abyśmy je dobrze znali. Zatopione w codzienności tak innej od naszej, tak odmiennie traktującej priorytety. Nazwiemy to biedą – jakże brudne stopy mają! – choć ludzie są uśmiechnięci, życzliwi, pięknie wtopieni w magiczną rzeczywistość. Nie przez przypadek ten akt nazywa się „Raj”.
Na ziemię schodzi Szatan. On nie zna nikogo i nikt go nie zna. Ale jest. Dla wszystkich jest spodziewanym aniołem, który zbawi, uleczy i zostanie upragnionym mężem. Pojawił się nagle, zabawił chwilę i go nie ma. Co zostało? To samo, co wcześniej. Ani więcej, ani mniej. Cykl życia zostaje zachowany: grzechy i cuda pojawiają się i znikają. Zostają ludzie. Różni – próżni, dobrzy, źli, uczciwi. Tkwiący tymczasowo między Piekłem a Niebem.
Brzmi enigmatycznie? Dokładnie tak ma być. Dzieła Lucyfera na meksykańskiej prowincji nie chcą prowokować, szokować i zdumiewać. To spokojnie, leniwie i statycznie poprowadzona historia będąca wyrywkiem życia. Hermetyczność przekazu spotyka się z prozą zwyczajności. Cuda i anioły – wszystko zostało odarte z aury tajemniczości. Dobro, wyrozumiałość, litość, empatia, miłosierdzie – one po prostu tu są. Lucyfer – oprócz niezbyt wielkiej urody, pozbawiony jest wyraźnie demonicznych cech. Jest chytry, troszkę cyniczny, i to tyle. To diabeł przebrany w skórę zwykłego człowieka, trywialnie grzeszącego, niewyszukanie postępującego. Jest tuż obok, także pod twoją skórą, dobry człowieku.
[jg-ffw][/jg-ffw]
Podoba mi się to podejście do świętości, objawień i dziwów. Podoba mi się taki Lucyfer. Jest, a jakby go nie było. Czuwa, słucha i pozwala wybrać odpowiednią drogę. Nie jest dosłowny, namacalny – ale obecny, wpływający na każdego z osobna.
Dlatego, mimo pierwszych negatywnych wrażeń, doceniam Lucyfera. To świeże, zapadające w pamięć doświadczenie. Może nie jest to doznanie, które chciałbym powtórzyć; nie chcę również przesadnie namawiać do seansu, bo film Van den Berghe sytuuje się bardzo daleko od tradycyjnej kinowej rozrywki czy gatunkowych asocjacji. To awangarda kina. Prawdziwe nowe horyzonty. Nie dla każdego, choć jeśli macie otwarte głowy – spróbujcie zmierzyć się z tym filmem.
Czy obejrzycie więc Lucyfera, wiedząc tyle, ile powiedziałem?
korekta: Kornelia Farynowska