LOGAN: WOLVERINE. Mariaż kina drogi i filmu superbohaterskiego, czyli ostatni salut dla wojownika
Tekst z archiwum Film.org.pl (2017)
Hugh Jackman wciela się w komiksowego mutanta już od siedemnastu lat, co jest ewenementem na skalę światową. Niestety, gdy jego figle w drużynowych filmach wypadają zazwyczaj przekonująco, tak solowe przygody dotychczas mocno zawodziły: X-Men Geneza: Wolverine to nieprzemyślany rozgardiasz, mijający się z elementami stanowiącymi o popularności postaci, a The Wolverine jest po prostu średnim filmem, pozbawionym pazura.
W końcu jednak, po ogromnym sukcesie zeszłorocznego Deadpoola, Fox postanowił zaryzykować, dając Jamesowi Mangoldowi drugą szansę i zielone światło na osadzenie nowego filmu w świecie doprawionym kategorią R, dzięki czemu Logan zrzucił kajdany i może pokazać, co metalowe szpony naprawdę robią z ludzkim ciałem.
Logan: Wolverine to zmyślny mariaż westernu, kina drogi i filmu superbohaterskiego, gdzie wszystkie te konwencje naturalnie się uzupełniają. Mangold ochoczo lepi swoją opowieść ze schematów i nawet nie udaje, że nie jest to jeden wielki kolaż – idealnie podsumowuje to scena, gdy bohaterowie oglądają w hotelowym pokoju finał Jeźdźca znikąd, a Logan w tym czasie przegląda komiks… z X-Men. Szkoda tylko, że fabuła to bardzo skostniały schemat ze złymi korporacjami i eksperymentami genetycznymi (chociaż sama sytuacja związana z nieletnimi bohaterami potrafi chwycić za serce i niektórzy będą na pewno sporo dyskutować o zbieżności pewnych rozwiązań z sytuacją uchodźców), przez co trzeci akt ani na chwilę nie dogania wybitnego początku. Historia w finale wyraźnie się rozłazi, bo antagoniści są tutaj niesamowicie nijacy – tak bardzo, że trzeba było w pewnym momencie wrzucić do zabawy konkretne kuriozum, mające stanowić realne zagrożenie dla bohaterów, gdyż Boyd Holbrook i Richard E. Grant dostali do zagrania niezwykle słabo rozpisane postacie.
Ale podobno nie liczy się cel, ale droga, a przystanki w podróży Logana, Xaviera i X-23 w pierwszych dwóch aktach składają się na niezwykle przyjemną historię, mocno wykręcającą znany dotychczas świat filmowych X-Men. Kupuję taką powolną narrację, którą można porównać na przykład do dzieł Jeffa Nicholsa – chociaż czasami snuje się to wszystko aż za bardzo. Kolejne przystanki przed zbyt przerysowanym finałem służą rozwojowi postaci, scementowaniu ich wspólnych relacji – tutaj ujawnia się prawdziwa siła filmowego świata mutantów, ponieważ Logan i trawiony demencją Xavier są już kompletnymi postaciami, z bogatą historią, dzięki czemu taka rozliczeniowa opowieść jest sensowną konsekwencją ich wspólnie przebytej drogi: dostajemy znakomitą synowsko-ojcowską więź, nasyconą zmęczeniem, zgryźliwością, ale i wielką miłością– prawdziwy emocjonalny taran. Widać, że ci aktorzy od lat ze sobą pracują, dzięki czemu krążące między nimi uczucia nie mają grama fałszu. A dodana do koktajlu córka/wnuczka, przez sporą część seansu niema, tylko uatrakcyjnia to aktorskie starcie. Zresztą X-23 i Xavier kradną Jackmanowi ten ostatni taniec – małoletnia bohaterka ma ogromne pokłady charyzmy i uroku (fantastyczny casting), a Stewart po raz kolejny udowadnia, że obok Iana McKellena jest największym aktorskim działem całej serii. Tutaj bawi się jak szalony, zachowując postawę pełnego ciepła nauczyciela (chociaż czasami zrzędliwego) – nawet gdy sytuacja jego bohatera jest nie do pozazdroszczenia. I – co chyba najważniejsze – ograniczenie obsady do niezbędnego minimum pozwala jej oddychać, bo wcześniej nawet w solowych filmach zawalano świat Rosomaka tabunem postaci, po czym wszystkie biegały po ekranie jak dzieci we mgle.
Sporo jest tutaj nihilizmu, zasypany pyłem krajobraz buduje klimat stylizowany na postapokalipsę (chociaż to jedynie świat z niedalekiej przyszłości, gdzie zmiany są tak naprawdę kosmetyczne względem naszych czasów), a humor pozornie leży martwy w rowie – jest kilka naprawdę zabawnych sytuacji, ale na szczęście nikomu nie przyszło do głowy tutaj deadpoolować. I w końcu ta legendarna dla kina R-ka jest wykorzystana znakomicie – flaki są wyszarpywane z ciał, głowy i członki latają w powietrzu, ale Mangold nie pławi się w tym, że ktoś mu pozwolił nakręcić Logana w wersji hard – przekleństwa, przemoc, a nawet dodatek golizny są sensownie wykorzystane. Szczególnie to drugie, bo wbijanie tutaj szponów w twarz jest szybkie i naturalistyczne – bez ironii, uśmieszków czy fontann krwi. Choreografia również jest znakomita, dopasowana do postaci – Logan rusza się niczym taran, uderza, żeby zamordować jednym ciosem, bo na więcej akrobacji nie ma już siły, a kieszonkowa X-23 skacze jak oszalała z wyczuciem dzikiego zwierzaka, wykorzystując swoje gabaryty. A jeszcze większa brawura tkwi w dialogach, bo nie są może jakieś szczególnie wyszukane, ale upstrzono je tak naturalnymi bluzgami i w takiej ilości, że podpisałby się pod nimi sam Martin Scorsese.
Logan. Wolverine nie jest arcydziełem – Mangold to po prostu bardzo dobry wyrobnik i brakuje tutaj autorskiego chwycenia materiału za gardło, co zrobiłby może taki Darren Aronofsky (wiązany z Loganem od lat), ale i tak ostatecznie dostajemy niesamowicie świeży dodatek do gatunku i konkretne podsumowanie przygody Jackmana z włochatym cholerykiem. Mimo iż jego bohater cierpi, jest wyniszczony latami przegranych bitew (najczęściej ze swoją naturą) i przez większość filmu snuje się ze skwaszoną miną oraz ciężkim oddechem, to sam aktor nadal ma błysk w oku – udowadnia, że dogłębnie rozumie postać, z którą spędził kawał życia, i ani na moment nie traci rezonu. Ta w założeniach ostatnia szarża Wolverine’a o twarzy Jackmana cementuje definitywną wersję tej postaci. W końcu dostał szansę zerwać się ze smyczy i zagrać postać tak, jak powinno to wyglądać już w 2000 roku.
Ostatecznie reżyser nie redefiniuje gatunku (bo to nie jest już film superbohaterski, a hybryda uciekająca ze szponów kina rajtuzowego), ale umiejętnie wykorzystuje cały bagaż dobra, jakie dostał – rozwinięte nad wyraz postacie, znakomitych aktorów, podkręconą do granic możliwości kategorię wiekową i trzymające poziom technikalia. Nie znajdziemy tutaj wodotrysków czy jakichś unikalnych rozwiązań, ale po ostatnich filmach z Loganem nikt tego nie oczekiwał – reżyser miał w końcu wydać na świat film godny komiksowego Rosomaka i udało mu się to z nawiązką. Produkcja jest krwawa, konsekwentna i kipi od emocji. Pojawiają się też dłużyzny, finał jest wyraźnie słabszy od wstępu, można tu było zdecydowanie dopieścić parę elementów – jednak ostatecznie widzowie dostają świetny film akcji, który za kilka lat nadal będzie się bronił. To kino drogi pachnące spalonym piachem, potem i zakrzepłą krwią – warto ruszyć w podróż z tą dziwną ekipą.
korekta: Kornelia Farynowska