LISTY MARTWEGO CZŁOWIEKA. Czy koniec ludzkości to science fiction?
Listy martwego człowieka Konstantina Lopushansky’ego to film manifestacyjny, antywojenny i pacyfistyczny. Tym bardziej ideowo ciekawy, bo powstały w ZSRR, czyli państwie o tendencjach militarystycznych, ekspansywnych i politycznie wampirycznych. Zapewne mają tu znaczenie lata produkcji (1986), gdy ustrój komunistyczny był u Sowietów już mocno zdegradowany. Czernienko zmarł w 1985, a po nim nastał Gorbaczow, który musiał w ZSRR radykalnie posprzątać, nie patrząc na linię partii. Komu by się więc chciało zawracać sobie głowę jakimś niszowym kinem, jak trzeba było pilnie ratować górnictwo, mieszkaniówkę i inne ważne gałęzie gospodarki. Listy martwego człowieka więc przetrwały i mogą dzisiaj służyć za metaforę tego, co z piękną, ludzką cywilizacją się stanie, gdy nie będzie się w porę reagować na kiełkujące totalitaryzmy, z którymi się nie negocjuje, ale dusi, nim osiągną śmiercionośną dojrzałość. Listy martwego człowieka to bardziej kino postapokaliptyczne niż stricte science fiction, gdyż refleksja nad wojną nuklearną jest bardziej filozoficzna niż naukowa, lecz czy to ważne w tej totalnej perspektywie, o której mówi film?
Pewne jest, że fanom SF, zwłaszcza tym starszym, film z pewnością zajmie na długo umysł. Nie muszą się obawiać tego, że Listy martwego człowieka są produkcją ZSRR. W tym przypadku wykonanie nie jest ani sztubackie, ani tym bardziej nie odpadną żadne śrubki w toku użytkowania. Film jest solidnie zrealizowany z odważnymi wyjściami w plener, gdzie krajobraz po wojnie atomowej jest zrobiony bardzo sugestywnie. Czasem nawet żal, że większość produkcji została utrzymana w sepii, nieliczne sceny w cyjanotypii (te zwiastujące nadzieję), nie znalazła się zaś ani jedna kolorowa. Nie mam na myśli całości, lecz wprowadzenie jakiegoś motywu w pełnym kolorze, niekoniecznie w zewnętrznym świecie, przydałoby produkcji jeszcze więcej charakteru. Trzonem fabuły jest dramatyczna historia profesora, laureata nagrody Nobla, który siedzi wraz z grupką pracowników muzeum w schronie. Z treści wynika, że to muzeum zostało przerobione na schron albo był on już w nim jako element systemu bezpieczeństwa, niemniej ludzie schronili się w nim przed skutkami globalnego konfliktu nuklearnego, który wybuchł między niewymienionymi w fabule państwami. Ważne, że świat został całkowicie zniszczony, w co profesor jednak wątpi, pisząc listy do swojego zaginionego syna. W jego śmierć również Larsen nie wierzy.
Nadzieja trzyma go przy życiu, a nieliczne wypady na zewnątrz jeszcze mimo wszystko ją wzmacniają, chociaż obrazy, które widzi (oddział dziecięcy), rozkazy, o których opowiada mu lekarz, sytuacja z obostrzeniami i strzelanie do ludzi, nawet w tak zniszczonym świecie powinny mu uświadomić, że jego syn nie mógł przetrwać. Kto jednak z rodziców by w to uwierzył, zwłaszcza że profesor zostaje wkrótce sam – umiera chora żona, a reszta mieszkańców bunkra decyduje się przenieść w inne, podobno bezpieczniejsze miejsce w celu tzw. konserwacji. Dokładnie wszyscy prócz jednego, który popełnia samobójstwo. „Konserwacją” nazywa się w filmie zamknięcie pod ziemią na okres nawet 50 lat. Władze założyły więc, że na powierzchni planety nic już nie zostało, a jedynym sposobem, żeby resztki ludzkości przetrwały, jest pełna izolacja.
Takiego odcięcia od świata profesor nie akceptuje. Ma swoje hipotezy, być może podporządkowane irracjonalnej nadziei, lecz naukowcem już był, i nic z tego dobrego dla świata nie wyszło. Ojcem zaś stara się pozostać do śmierci, bo to rola o wiele ważniejsza niż eksperymenty, których efektem nie jest rozwój cywilizacji, lecz jej bolesny koniec. Listy martwego człowieka są filmem smutnym, miejscami bardzo teatralnym, egzystencjalnie filozoficznym, mrocznym i niedającym nadziei. W zakresie science fiction widzowie nie znajdą tu naukowych opisów, jak przetrwać w obliczu nuklearnej apokalipsy, chociaż wizja nią zniszczonego świata jest spójna. Maskę gazową nosi nawet pies. Zadbano o detale scenograficzne, a ludzie naprawdę zachowują się i wyglądają jak resztki niedobitej do końca watahy szczurów, nerwowo poszukującej resztek jedzenia i zdolnej w każdej chwili wzajemnie się pozabijać na mięso. Pozostaje jeszcze odpowiedź na pytanie, na ile taka wizja końca ludzkości to dzisiaj science fiction, czyli określenie użyte w potocznym określeniu czegoś, co raczej jest wątpliwe, że się zdarzy? Wydaje się, że z własnej woli nawet najtwardsze reżimy nie posuną się do tak radykalnych metod, bo one również zakładają własne przetrwanie. Co innego, gdyby tylko one dysponowały bronią totalną. Wtedy chęć dominacji poprzez zniszczenie przeciwnika mogłaby zwyciężyć, ale tak na szczęście nie jest. Istnieje równowaga sił, podobna dzisiaj zresztą do tej z czasów Zimnej Wojny. Problem z pewnością pojawi się, gdy do gry wejdzie dodatkowy czynnik, nieludzki, racjonalny, a na dodatek świadomy. Gdzieś ta nasza ludzka historia układa się w ewolucyjną całość. Gatunki w naturze wymierają z różnych przyczyn, także poprzez zastąpienie przez inny bardziej dominujący. Z pewnością jednak pozostanie po nas sporo niekiedy rozpaczliwych listów do naszych bliskich, tych analogowych, jak i zapisanych na cyfrowych nośnikach, w których desperacko poszukujemy uzasadnienia, że nasz czas na Ziemi był jej potrzebny bardziej niż nam samym.