Listy do M 2. Zapiski malkontentki
Zarażona entuzjazmem recenzji redakcyjnego kolegi, Dawida Gawałkiewicza, pomyślałam sobie – czemu nie, warto dać szansę, może moja alergia na komedie romantyczne z rodzimego podwórka tym razem okaże się nieuzasadniona. Nie miałabym nic przeciwko odrobinie magicznego wigilijnego klimatu, uronieniu paru łez wzruszenia i kilku salwom oczyszczającego śmiechu.
Zgłaszam reklamację. Nic z tego.
Może byłoby łatwiej, gdyby film okazał się jednoznacznie i bezsprzecznie zły. Nie jest – jest po prostu mdły i nijaki. Ograne do znudzenia schematy przepuszczone po raz kolejny przez maszynkę do mięsa (czy może do maku, skoro święta), najdrobniejsze drobiazgi nadmuchane do granic wybuchu, co może ma sens w serialu, ale nie w filmie fabularnym, przypadki drętwego aktorstwa, na szczęście na dalszym tle – prym wiodą Małgorzata Kożuchowska do spółki z Martą Żmudą-Trzebiatowską, a co gorsza, praktycznie brak ciepłego, świątecznego humoru, jeżeli oczywiście nie liczyć momentów pod hasłem „uwaga, teraz będzie śmieszna scena i się śmiejemy, hej!”. Mamy scenę zrywania narzeczeństwa bijącą rekordy braku klasy i zwykłego chamstwa, niedokończony wątek Małgorzaty, na który zabrakło widać pomysłu, irytujące sprzeczki Szczepana i Kariny – na jego miejscu zwiewałabym jak najdalej od tej furiatki – nieodpowiedzialnych dorosłych mieszających dziecku w głowie i tak dalej, i tak dalej.
Ponieważ konwencja romantycznej komedii zakłada uproszczenia i przymrużenie oka, to wszystko dałoby się znieść, gdyby zostało ładniej podane, zgrabniej opakowane, a postaci wzbudzały więcej sympatii. Brakuje, przede wszystkim, zwykłej ludzkiej szczerości, jakiejś serdecznej rozmowy, pogłębienia, chociaż odrobinę, relacji między bohaterami. Czegoś, co faktycznie jest przejmujące, a nie z założenia miało takie być. Pod tę kategorię podpada chyba tylko wątek relacji Mela z synkiem – przy czym Mela, mimo starań, nie jestem w stanie polubić, ale to już kwestia mojego prywatnego gustu – i ciepła, wyważona scena na ławce między Tosią a Wojciechem (Malajkat prezentuje się z dużą klasą). Miła chemia jest wyczuwalna w tercecie Mikołaj-Doris-Kostek, i to pomimo faktu, że podobne akcje widzieliśmy już lekko licząc z pięćset razy.
Chociaż czerpania z wzorców poprzedników, nawet w formie bezpośredniego odwołania, nie uznaję automatycznie za wadę, to tutaj jest to po prostu sztuka dla sztuki. Już pierwszej części zarzucano powielanie rozwiązań fabularnych z romantycznych klasyków, ten sam zabieg w drugiej to już fotokopia fotokopii. Postuluję: dosyć tworzenia na siłę potworków z dopiskiem „po polsku”. Polskie To właśnie miłość, Bezsenność w Seattle po polsku, polska odpowiedź na coś tam… Cytat może być formą uznania, ale kopia to już tylko kopia.
A na koniec dodam, że porzucanie nieszczęsnej owieczki w rozbitym samochodzie na mrozie po to, by pognać za jakimś chłystkiem, uważam za szczyt nieodpowiedzialności! Jak się ta biedna Matylda musiała zestresować, i to w samą Wigilię…
korekta: Kornelia Farynowska