LISTOPAD. Pomioty codziennego użytku
Czaszka ze śmigłem zamiast kończyn kradnie z dworskiej stajni krowę dla biednego chłopa. Nikogo to nie dziwi, podobne praktyki zdarzają się tu często. W noc Wszystkich Świętych zmarli dosłownie odwiedzają żywych, po czym idą do sauny… i tam zmieniają się w kurczaki. Miejscowa wiedźma pomaga w sercowych rozterkach, a w najgorszym wypadku można pójść do diabła i wycyganić od niego duszę na własny użytek. Listopad łączy ludowość i gatunkowość nieszablonowo i odważnie. Rainer Sarnet znalazł kamień filozoficzny pokazywania folkloru na ekranie.
Bohaterowie filmu – dziewiętnastowieczni estońscy wieśniacy – są prości i takie też mają motywacje. Starsi kombinują, na kogo by tu zwalić codzienne obowiązki, by samemu móc się lenić we względnie ciepłym domu. Gospodarz szuka w okolicznym lesie diabła, od którego próbuje wynegocjować duszę dla kratta – istoty zbudowanej z prymitywnych narzędzi, patyków i kości, której zadaniem są proste prace domowe. Ciągle musi mieć zajęcie – inaczej może zwrócić się przeciwko chłopu, któremu służy. Tymczasem młoda Liina (Rea Lest) po kryjomu kocha się w Hansie (Jörgen Liik). Chłopak jest jednak zapatrzony w córkę starego barona, choć ona ledwie odróżnia go od innych wieśniaków. Wszystkich łączy chęć przeżycia mroźnej zimy. Każda grupa w tej społeczności próbuje przetrwać po swojemu. Baron we dworze przymyka oko na to, że jest notorycznie okradany przez służących. Z kolei oni zdobytymi przedmiotami handlują z wieśniakami, a ci pomagają sobie, sięgając do ludowych rytuałów, które są tu bardzo, bardzo żywe.
Prosta historia miłosnego trójkąta między Liiną, Hansem i córką barona stanowi pretekst dla pokazania, jak współistnieją ze sobą dwa światy: ten namacalny, ludzki oraz duchowy, rodem z mrocznej bajki. I właśnie to Sarnetowi wyszło najlepiej. Bardzo wiernie odtworzył realia dziewiętnastowiecznej wsi, gdzie wszyscy są brudni, wnętrza są ciemne, zadymione i niskie, a bieda jest przejmująca. W tej nieciekawej rzeczywistości reżyser umieścił elementy nadprzyrodzone tak, że wydają się integralnym elementem krajobrazu. Dla bohaterów (i tym samym dla widzów) obecność pokracznych krattów z czasem zaczyna być czymś naturalnym. To magiczni pomocnicy, połączenie golema i prymitywnego robota. Choć stworzeni tylko do pracy, mają duszę, światopogląd i własne zdanie, którym dzielą się ze swoimi panami, a nawet potrafią prawić im morały.
Ta pomysłowość i świeżość spojrzenia niestety nie utrzymuje się do końca seansu. W pewnym momencie film Sarneta przestaje zaskakiwać pomysłowością i humorem, a zaczyna po prostu domykać rozpoczęte wcześniej wątki. Wydaje się, że na pierwszą godzinę Listopada przypadła ta ciekawsza i spójniejsza część scenariusza, a im bliżej końca, tym mniej jest intrygująco. Po części wynika to z nagromadzenia magicznych elementów, których podczas seansu można naliczyć naprawdę sporo. Do tego dochodzi niejednorodność gatunkowa – połączenie horroru, folkloru i humoru nie dla każdego będzie strawnym zestawem. Pod względem trzymania poziomu do końca film Rainera Sarneta ustępuje nieco Czarownicy: bajce ludowej z Nowej Anglii.
Listopad jest najlepszy, kiedy łączy w sobie absurdalny humor rodem z filmów Emira Kusturicy i surrealizm w duchu Jana Švankmajera. To pełnokrwisty horror mocno zakorzeniony w ludowej bajce magicznej, gdzie świat przedstawiony przypomina naszą rzeczywistość, ale wzbogaconą o elementy nadprzyrodzone. I najciekawsze jest właśnie przenikanie się jednego i drugiego. Za to film Sarneta najsłabszy robi się wtedy, kiedy trzeba domknąć rozpoczęte wątki. Im bliżej do końca seansu, tym mniej niespodziewane są kolejne elementy nadprzyrodzone, a ich natężenie może dezorientować widza. Zwłaszcza takiego, który nie jest obeznany z estońskim folklorem. Niemniej warto zobaczyć, jaki jest żywy i barwny, choć taśma czarno-biała.