LIGA SPRAWIEDLIWOŚCI. Zack Snyder naprawia błędy
Często mówi się o Zacku Snyderze, że tworzy żywe komiksy. Liga Sprawiedliwości okazała się jednak bardziej kreskówką, ale bynajmniej nie jest to zarzut. Dwie godziny seansu mijają bardzo szybko i niezwykle przyjemnie. To właśnie lekka konwencja pozwala przymknąć oko na niedoskonałości, bowiem reżyser w końcu – niezależnie od tego, czy była to decyzja jego, czy producentów – przestał traktować ten świat ze śmiertelną powagą.
W pewnym momencie filmu Bruce Wayne tłumaczy, że nie należy mu dziękować, bo tylko naprawia swoje błędy. I chociaż lubię zarówno Człowieka ze stali, jak i Batman v Superman: Świt sprawiedliwości, to śmiało można powiedzieć, że ustami bohatera przemawia sam reżyser. Liga Sprawiedliwości ma lepsze tempo, więcej akcji, lżejszy klimat, prostszą, ale i bardziej zwartą historię. Film wywołuje u widza większe spektrum emocji i oferuje bardziej zróżnicowanych bohaterów, na losie których – nawet jeśli stawka wydarzeń nie zawsze jest widoczna – nareszcie nam zależy.
To właśnie ten ostatni aspekt stanowi główną siłę filmu. Każdemu z członków tytułowej Ligi poświęcona jest odpowiednia uwaga, każdy z nich przechodzi w filmie ciekawą przemianę i nie ma tu mowy o faworyzowaniu tych bardziej popularnych bohaterów (chociaż brakowało mi nieco przedstawienia historii stojącej za mocami Flasha). Między postaciami i aktorami ich odgrywającymi jest doskonała chemia, a fanów DC Comics na pewno ucieszy fakt, że Zack Snyder przestał przepuszczać kultowych bohaterów przez swój mroczny filtr, ale oddał im, nomen omen, sprawiedliwość, przestawiając dokładnie takimi, jakich znamy z kart komiksów.
Oczywiście, jeśli ktoś będzie chciał szukać powodów do narzekań, to bez problemu je znajdzie. Logika wydarzeń bywa umowna, humor nie zawsze działa, miejscami film aż prosi się o lekkie złapanie oddechu, efekty komputerowe potrafią odrzucić, a przeciwnik i zagrożenie, które ze sobą niesie, prezentują się jak udostępnione Warnerowi odrzuty z drugiej, nieszczęsnej części Thora. Najpoważniejszym zarzutem pozostaje jednak muzyka Danny’ego Elfmana, która w najlepszym momencie stanowi bezpieczne tło, a w najgorszym w zupełnie chybiony sposób nawiązuje do motywów muzycznych z Supermana Richarda Donnera i Batmana Tima Burtona. Muzyki Hansa Zimmera i Junkiego XL z dwóch poprzednich filmów Snydera zwyczajnie brakuje.
Seans Ligi Sprawiedliwości to miłe zaskoczenie. Całość wygrywa brakiem ambicji do bycia czymś więcej niż prostą rozrywką i budzącymi sympatię bohaterami. Na podobnych zasadach działała Wonder Woman i chociaż film o solowych przygodach księżniczki Amazonek był obrazem zwyczajnie lepszym, to obie produkcje pokazują, że filmowy świat DC nie powiedział jeszcze ostatniego słowa. Czasami mniej znaczy więcej, a bohaterów nie trzeba na potrzeby kina dekonstruować, ale przenieść na ekran w takiej formie, w jakiej zostali pokochani. Jeszcze kilka dni temu nie dawałem temu uniwersum szans na przetrwanie. Dziś z nadzieją patrzę w kierunku kolejnych produkcji.
Koniec końców seans mogę odradzić osobom, które oczekiwały mrocznej i poważnej kontynuacji dwóch poprzednich filmów Snydera oraz z pewnością widzom niepotrafiącym znaleźć radości we współczesnym kinie rozrywkowym. Jeśli zaś lubisz tę – nazwijmy to – nową falę filmów superbohaterskich, to nie powinieneś mieć powodów do narzekań. Jeśli jesteś fanem komiksów ze świata DC, to film szybko dołączy do twoich ulubionych. Ale przede wszystkim, jeśli potrzebujesz lekkiej, niezobowiązującej rozrywki, to wybierz się do kina właśnie na Ligę Sprawiedliwości.
Celowo nie poświęcałem w tekście uwagi nieprzeciętnym zawirowaniom związanym z produkcją filmu. Widz, który jest ich świadom, zauważy je, ale Liga Sprawiedliwości broni się bez tej taryfy ulgowej.
Zostańcie w kinie do końca napisów. Trzymam kciuki za kontynuację!
korekta: Kornelia Farynowska