LEGION. Bohater z psychiatryka
Zaburzenia mentalne nie są rzadkością wśród superbohaterów, rzadkością jest natomiast postawienie diagnozy oraz hospitalizacja. Punisher bez wątpienia cierpi na zespół stresu pourazowego, Sentry mierzył się z agorafobią, Moon Knight po zdjęciu kostiumu nieustannie wciela się w nowe osobowości. Każdy z nich jest jednak klasycznym przypadkiem twardziela, który woli zagryźć wargi i męczyć się, zamiast szukać pomocy u specjalisty. Historia Davida Hallera jest inna i na całe szczęście FX Productions postanowiło przenieść ją na mały ekran.
Haller jest synem Profesora X, jednak przez długi czas obaj nie wiedzieli o swoim istnieniu. Jako dziecko był świadkiem ataku terrorystycznego. Wyszedł z niego cało, ale przyswoił osobowość jednego z zamachowców jako własną. W komiksach czytelnicy poznali ponad pięćdziesiąt osób żyjących wewnątrz Hallera i stąd jego przydomek – Legion, od biblijnej postaci i jej słynnego cytatu: “Na imię mi Legion, bo jest nas wielu”. Zaburzenie dysocjacyjne tożsamości, a także autyzm – taka diagnoza została postawiona na kartach zeszytów Marvela. Na początku 2014 roku Haller nie miał już siły na dalsze konfrontacje z samym sobą, usunął wszelkie ślady swojej egzystencji i odtąd słuch po nim zaginął. Idealny materiał na blockbuster, ale szczęśliwie zamiast efektownych walk i przepychu CGI otrzymaliśmy kameralną adaptację z pogranicza dramatu, w której supermoce są takim samym tłem dla ukazaniach ludzkich rozterek, jak obecność zombie w The Walking Dead.
W pierwszym odcinku Legionu właściwie nie do końca wiadomo, o co chodzi i… jest to jego największą zaletą. Historia opowiedziana jest z perspektywy Hallera, więc producenci próbują wciągnąć nas w samo centrum szaleństwa, co rusz zmieniając styl narracji, czas i miejsce akcji, a także żonglując fikcją i rzeczywistością. To śmiałe przedsięwzięcie mogło zakończyć się fiaskiem, trudnym do uważnego śledzenia bełkotem przypominającym pomieszanie Luisa Buñuela z Andym Warholem i Uwe Bollem. Jeżeli jednak poziom pierwszego odcinka zostanie utrzymany, to będziemy mieli do czynienia z jednym z najciekawszych popkulturalnych wcieleń surrealizmu.
Solidne efekty specjalne, świetna kolorystyka, wiarygodne postacie z Danem Stevensem na czele (znanym z rewelacyjnej roli w filmie Gość) – Legion zachwyca nie tylko scenariuszem, ale również jego zobrazowaniem, jednak pod koniec odcinka pojawia się wyraźne zagrożenie. Żeby nie zdradzić zbyt wiele, Haller dołącza do grupy podobnych mu osób, a superbohaterskie drużyny zawsze sprawiają wrażenie nieco przerysowanych, w dodatku obdzierają postacie z ich indywidualnego charakteru. Trudno poczuć mrok Batmana, gdy towarzyszą mu harcerz Superman i Marsjanin J’onn J’onzz; trudno dostrzec dramat Hulka, kiedy konieczne jest upchnięcie wątku romansu Kapitana Ameryki oraz halucynacji Thora. Zdecydowanie wolałbym towarzyszyć Legionowi w głębokiej introspekcji, niż poznawać otaczający go świat, ale po jednym, bardzo udanym epizodzie daję twórcom serialu bardzo duży kredyt zaufania.
Realia mutantów Marvela to jedna wielka przestroga przed wszelkiego rodzaju wykluczeniami społecznymi. Nienawiść do mutantów (i strach przed nimi) może służyć jako alegoria rasizmu, ksenofobii czy homofobii, ale w kinie przeważnie nie ma czasu na uwydatnienie tych problemów (choć o dziwo znalazł się czas na przemienienie Magneto w Hioba). Przed Legionem stoi ogromna szansa na powtórzenie sukcesu animowanego serialu Foxa z 1992 roku, gdzie pomimo blichtru lat 80. przemycono ważne, równościowe treści. Jeżeli producenci nie pójdą na łatwiznę i nie przesycą serialu walką krystalicznie czystego dobra z absolutnym złem, być może wreszcie dostaniemy superbohaterską produkcję, która będzie skłaniać do przemyśleń.
Przed Legionem stoi ogromna szansa na powtórzenie sukcesu animowanego serialu Foxa z 1992 roku, gdzie pomimo blichtru lat 80., przemycono ważne, równościowe treści.
Niechybnie zbliża się czas wielkich decyzji w świecie superbohaterów. Kontrakty aktorów kończą się, oni sami są coraz starsi, a zastąpienie części z nich (zwłaszcza Iron Mana i Wolverine’a) może przynieść więcej szkód niż korzyści. Jednym z rozwiązań służących podtrzymaniu żywotności ożywionego uniwersum Marvela (a z czasem na pewno także DC Comics) jest wprowadzanie coraz to dziwniejszych, mniej znanych postaci w jeszcze dziwniejszych i zaskakujących konwencjach. Gadający szop i drzewo w space operze? Nieśmiertelny najemnik świadom swojego filmowego życia? Chory psychicznie mutant szukający “normalnego” życia… Mam nadzieję, że doczekamy się także ekranizacji przygód żyjącej pośród wiewiórek Squirrel Girl, posiadającej niezwykłą zdolność gwałtownego przechodzenia z jednego stanu emocjonalnego do drugiego [sic!] Rainbow Girl, pocącego się kwasem Anarchista, Danny’ego The Street, który jest… po prostu ulicą albo Arm-Fall-Off Boya – sami zgadnijcie, jaka jest jego supermoc… Może wcale nie potrzebujemy aż tylu wielkich bitew i nieustannego studzenia zapału kolejnych amatorów podboju wszechświata.