search
REKLAMA
Nowości kinowe

Kwiaty wojny

Jakub Piwoński

27 lutego 2013

REKLAMA

Polscy widzowie długo musieli się naczekać, nim „Kwiaty wojny” trafiły do dostępnych im kin. Ta chińska produkcja miała bowiem swoją światową premierę już w grudniu 2011 roku. Biorąc pod uwagę wyraźne uprzedzenie rodzimych dystrybutorów do kinematografii azjatyckiej, wypada cieszyć się, że film ten – choć w ograniczonej liczbie kopii – w ogóle trafił do naszych kin. Z pewnością duża w tym zasługa udziału w produkcji amerykańskiej gwiazdy, Christiana Bale’a, stanowiącego marketingowy magnes dla dystrybucji zachodniej. Nie należy jednak zapominać, że głównym powodem, dla którego film ten wart jest uwagi, kryję się w osobie reżysera Yimou Zhanga- czołowego przedstawiciela Piątej Generacji twórców kina chińskiego, znanego z takich filmów jak „Zawieście czerwone latarnie” czy „Hero”.

Podstawą treści jego najnowszego filmu stały się wydarzeniach z przełomu 1937 1938 roku, kiedy w mieście Nankin, ówczesnej stolicy Republiki Chin, dokonała się tak zwana „masakra nankińska”. W owym czasie japońscy żołnierze wymordowali około 250 tysięcy mieszkańców miasta. Dopuścili się także licznych gwałtów na kobietach i dzieciach, przez co wydarzenia te zamiennie nazywane są „gwałtem nankińskich”.  Fabuła filmu oparta jest na powieści „13 kwiatów z Nanjing”, gdzie tragiczne rozdziały historii Chin pełnią rolę narracyjnego punktu wyjściowego. Akcja filmu rozpoczyna się więc tuż po masakrze dokonanej przez Japończyków. Poznajemy amerykańskiego grabarza, Johna Millera, który przybył do Nankin w celu pochowania proboszcza katolickiej diecezji.  Świątynia ta okazuje się być azylem, w którym na czas wojennych działań schować może się zarówno główny bohater jak i młode uczennice, uciekające przed japońskimi oprawcami. Do kościoła trafia także grupka kurtyzan ze słynnego domu uciech, znajdującego się nad rzeką Qin Hai. Nie trudno domyślić się, iż to one okazują się być tytułowymi kwiatami wojny. Po niedługim czasie John Miller przywdziewa strój księdza, by pomóc w przetrwaniu skrywającym się w budynku dziewczętom i przygotować plan ucieczki.

Najważniejsze w tym obrazie jest to, że nie pełni on roli rozliczenia z tragiczną historią narodu chińskiego. Kontekst jaki obiera Zhang od początku nakierowany jest na dramat postaci, umieszczonych w samym środku piekła zgotowanego przez japońskiego nieprzyjaciela. Chińska martyrologia pełni więc w tym obrazie rolę tła, nadającego barwę przedstawionym wydarzeniom i podkreślającego płynący z nich morał. Na pierwszym planie tej opowieści stoją dylematy moralne, z którymi muszą mierzyć się bohaterowie. W kościele uwięzieni zostają osobnicy, którzy względem siebie są całkowicie odmiennie ukształtowani etycznie. John Miller to zapatrzony w siebie egoista nie stroniący od alkoholu. Prostytutki symbolizują świat rozpusty, a uczennice harmonię i prawość. W obliczu zagrożenia cała grupa musi zacząć ze sobą współpracować, znaleźć nić porozumienia dającą nadzieje na przetrwanie. Po tym jak giną kolejne osoby, dokonuje się przemiana w postawie głównego bohatera, a także trzynastu prostytutek. Budynek kościoła prócz niezbędnego schronienia daje  więc możliwość do duchowej metamorfozy- tym samym pośrednio podkreślona zostaje jego symboliczna rola w opowiadanej historii. W dziele Zhanga znajdziemy pochwałę altruizmu i bohaterstwa, których zalążki- okazuje się-  drzemią w każdym z nas. Idea poświęcenia się dla dobra drugie- często słabszego- człowieka, może i jest wyświechtana, acz wciąż w swym znaczeniu uniwersalna.

Lubię środki stylistyczne, które charakteryzują styl chińskiego reżysera. Nie znam drugiego twórcy, który w tak osobliwie subtelny sposób, potrafi operować techniką slow motion. Efekt ten służy poszczególnym scenom w nadaniu im odpowiedniego wydźwięku, podkreślenia ich znaczenia. Często nie jest rezultatem kolejnej sekwencji akcji, przez co nigdy nie odnoszę wrażenie, że jest bezmyślnie nadużywany. Autor niewątpliwie potrafi wykorzystać ukrytą magię, tkwiącą w spowolnionych w czasie obrazach. „Kwiaty wojny” – jak większość filmów Yimou Zhanga – stoi solidną oprawą wizualną. Najbardziej przykuwa uwagę scenografia, której twórcy odwalili kawał dobrej roboty, tworząc niezwykle wiarygodny obraz miasta dotkniętego wojennym zniszczeniem. W docenieniu ich kunsztu pomagają także wyjątkowej jakości zdjęcia autorstwa Xiaodinga Zhao, który wcześniej pracował z reżyserem choćby przy „Domie latających sztyletów”. Całość podkreśla niezwykle głęboka i melodyjna oprawa muzyczna, wzmocniona charakterystycznym smyczkiem Joshuy Bella, która umiejętnie dopełnia wzniosłą atmosferę dzieła.

Nowy film Zhanga cierpi na kilka uproszczeń i nielogiczności (cudowne nawrócenia, czy zachowania prostytutek narażających życie podczas poszukiwań pozostawionych w dawnym miejscu zamieszkania przedmiotów), aczkolwiek można uznać je za elementy pewnej konwencji. „Kwiaty wojny” to bowiem przyzwoicie skrojony melodramat wojenny, przywołujący ważne dla martyrologii chińskiej wydarzenia. Zhang nie szczędzi nam obrazów makabry, nie stosuje półśrodków. Znamienne jest jednak, iż całość owiana jest wyjątkowo romantyczną aurą, która niesie sobą szlachetne przesłania. Film wypełniony jest więc kontrastującymi ze sobą – na poziomie symboliki i struktury narracyjnej – obrazami. Pod tym względem jest dramatem nietypowym, nie tak oczywistym i łatwym w odbiorze jak mogłoby się wydawać.

https://www.youtube.com/watch?v=31LDfyMslQk

Jakub Piwoński

Jakub Piwoński

Kulturoznawca, pasjonat kultury popularnej, w szczególności filmów, seriali, gier komputerowych i komiksów. Lubi odlatywać w nieznane, fantastyczne rejony, za sprawą fascynacji science fiction. Zawodowo jednak częściej spogląda w przeszłość, dzięki pracy jako specjalista od promocji w muzeum, badający tajemnice początków kinematografii. Jego ulubiony film to "Matrix", bo łączy dwie dziedziny bliskie jego sercu – religię i sztuki walki.

zobacz inne artykuły autora >>>

REKLAMA