KURIER FRANCUSKI Z LIBERTY, KANSAS EVENING SUN. Pro forma
Symetryczne kadry? Są. Inscenizacyjny pedantyzm? Jest. Scenograficzna ekstrawagancja? Jest. Pierwszoligowe gwiazdy w każdej scenie? Są. Nieustanna zabawa formą? Jest. Aktorska zgrywa? Jest. Wes Anderson prawdopodobnie najbardziej rozpoznawalny reżyser na świecie, we Kurierze francuskim wraca z całym dobrodziejstwem inwentarza. Do tego dojdzie jeszcze zabawa formatem samego obrazu, swobodne przechodzenie między kolorem a czernią-bielą i całymi animowanymi sekwencjami. Problematyczne pozostaje jednak to, że poza estetyczną ekspresją film nie proponuje za wiele.
Na Kuriera francuskiego składają się trzy nowele, odtwarzające trzy artykuły z ostatniego wydania fikcyjnego czasopisma. Na pierwszy plan wyciągnięta nie jest praca dziennikarza – zbieranie materiałów, konsultacje z redaktorem naczelnym, edycja i składanie tekstu, wywiady – ale same w sobie wydarzenia. Wszystkie ulokowane w nieistniejącej miejscowości, Ennsui-sur-Blasé, gdzieś na przełomie lat 50. i 60., wszystkie w dość pokraczny sposób naświetlające relację na linii jednostka – państwowe instytucje (choć może to daleko idąca nadinterpretacja). Wszystkie opowiedziane w zawrotnym tempie, urozmaicane o liczne przypisy i dygresje, nieraz szkatułkowe narracyjnie (wzorem Grand Budapest Hotel) i urozmaicone stylizowaną ornamentyką.
Wes Anderson zarzuca widza informacjami, odnośnikami, punktami widzami i zmiennością form. Montażysta nie łapie oddechu choćby na moment. Z tyłu głowy ciągle czuć dominującą obecność reżysera. Ten chce więcej, bardziej, szybciej, ostrzej, gwałtowniej. Za pewne wielu w trakcie seansu powie do siebie: „Stop. Zatrzymajmy się na chwilę. Mogę się w tym świecie chwilkę rozejrzeć?”. Wes Anderson nie bierze jeńców. To jego podwórko i chyba jawna deklaracja, jakie kino aktualnie najbardziej go interesuje. Nawet aktorski gwiazdozbiór to dla niego ustawiane jak rekwizyty kukiełki. Kurier francuski nie ma wielu prawdziwych bohaterów, charakterologicznych przemian i wiodących konfliktów. Nie ważne czy to Léa Seydoux, Christoph Waltz, Adrien Brody, Tilda Swinton, Benicio Del Toro, Timothée Chalamet czy Frances McDormand. Wes Anderson traktuje ich czysto estetycznie, to rozpoznawalne twarze i symboliczne figury. Nie doszukujcie się w Kurierze francuskim specjalnego dramatyzmu. Patrz, nie czuj.
Pierwsza nowela to opowieść o Mosesie Rosenthalerze (Benicio Del Toro). Więźniu przetrzymywanym za podwójne brutalne morderstwo, który okazuje się wybitnym modernistycznymm malarzem. Jego talent dostrzega zafascynowana nim jako artystą strażniczka, Simon (Léa Seydoux) i współwięzień-biznesmen Julian (Adrien Brody). W sztuce nie tyle bowiem chodzi o to, by była nośnikiem wartości, ale by dało się ją korzystnie sprzedać. W drugiej historii obserwujemy formująca się grupę buntowników pod przewodnictwem charyzmatycznego Zaffirelliego (Timothée Chalamet). Ten doskonale wie, że każda wielka rewolucja potrzebuje wielkiego Manifestu. Wes Anderson opowiada o jego tworzeniu i wewnętrznych konfliktach demonstrantów. Trzecia nowela, poprowadzona najbardziej chaotycznie i w najszybszym tempie, opowiada o porwaniu syna wpływowego przedsiębiorcy (Mathieu Amalric). Swoją rolę grają tu i lokalni gangsterzy i policja i kluczowy dla całej opowieści kucharz. To bowiem reportaż z działu Smak i Gust. Dużo grzybów w barszczu.
Niby to hołd dla drukowanej prasy i analogowych czasów, ale paradoksalnie odbiór Kuriera francuskiego przypomina raczej przeskakiwanie po tysiącach okienek na ekranie telefonu. To również film nowelowy, ale w każdej z opowieści brakuje postaci, za których naprawdę można trzymać kciuki. To zbyt migotliwe i powierzchowne charaktery. Ich losy też raczej nie wywołają większego zaangażowania. Andersonowi chodzi bowiem bardziej o “jak” a nie “co”. Brakuje konfliktów wymagających przyjęcia stanowiska. Zawrotne tempo nie pozwala wgryźć się w naturę sprawy. Ponad to Kurier francuski w przeciwieństwie do wcześniejszych projektów Andersona nie ma jednej konkretnej spajającej fabularnej linii, powracających bohaterów i jasnego celu. Rządzi tu przypadek i brak czytelnej organizacji. Mimo, że produkcyjnie wszystko dopięte jest na ostatni guzik. Mimo, że każde słowo, poza i gest były przestudiowane na tysięczną stronę. Za wyrazistą charakteryzacją i wymownym kostiumem zniknęły gdzieś dramatyczne postacie.
Nie przeszkadza mi ta przyjęta narracyjna struktura, ale dowolność i przypadkowość wszystkich wątków. To ciągle kino, ale wymagające cierpliwości i specyficznego nastawienia. To ciągle kino, ale chyba już bardziej w nim chodzi o dekorację wnętrz i kompozycję kadrów. To ciągle kino, ale symptomatycznie dające znać o wyczerpaniu swojej formuły.