KULT z Nicolasem Cage’em. Żałosny remake
Lata temu nieznany nikomu reżyser, Robin Hardy, nakręcił swój debiut filmowy pt. Kult. Tamtego dnia pozycja horroru jako gatunku filmowego uległa radykalnej zmianie. O dziwacznym, brytyjskim filmie pisały wszystkie gazety na świecie wyprzedzając się w coraz to bardziej wymyślnych pochwałach na jego temat. “The Sunday Times” pisał “absolutnie fantastyczny!”, a “Cinefantastique” określiło tę pozycję mianem “Obywatela Kane’a horroru”. I mimo iż Kult z horrorem miał mało wspólnego, zrehabilitował ten gatunek w oczach wielu krytyków, stał się filmem kultowym i zaistniał w powszechnej świadomości Wyspiarzy i Amerykanów na dobre. Ponad ćwierć wieku później za reżyserię remake’u zabrał się Amerykanin Neil LaBute. Dla wielu miłośników, czy wręcz wyznawców (sic!) oryginału dokonany został tym samym zamach na świętość. Podobnemu problemowi czoła stawić musiał Peter Jackson ekranizując “Władcę Pierścieni”. Rzesze fanów były przeciwne zarówno jednemu, jak i drugiemu. I choć Jackson tworzył coś całkowicie oryginalnego, bo w historii kina aktorskiego jeszcze nikt wcześniej nie odważył się zekranizować prozy Tolkiena, to i on był obarczony ciężarem popularności książki. Fani jedynej i słusznej koncepcji “Władcy Pierścieni” wiele mogą zarzucać Jacksonowi, ale na pewno nie to, że stworzył dzieło, które już teraz stało się ikoną historii kina. Film Neila LaBute’a z kolei nie reprezentuje sobą nic istotnego. Jego miejsce zaś to śmietnik historii, w którym podobne mu pozycje odgrzewają jedynie stacje telewizyjne a’la “Tele 5” lub “Polonia 1“. Zatem obawy fanów oryginału były jak najbardziej uzasadnione.
W wielkim skrócie film można opisać jako antyheroiczną i apokaliptyczną jednocześnie wyprawę mężczyzny do hermetycznego i pogańskiego świata kobiet. Edward Malus (Nicholas Cage), policjant po przejściach otrzymuje list od swojej byłej narzeczonej (Kate Beahan) o dziecku, które mu urodziła i niebezpieczeństwie, jakie mu grozi. Po paru durnych, policyjnych dialogach Edward wybiera się w tweedowej marynarce na rzekomą wyspę, na której jego była zamieszkała w dziwacznej, matriarchalnej społeczności kierowanej przez Siostrę Summersisle (Ellen Burstyn). Już samo pojawienie się obcego w osadzie powoduje wrogie nastawienie tubylców, a mieszanie się w nieswoje sprawy wrogość tę pogłębia. Wrogość, którą w oryginale podzielali sami widzowie, tutaj przybiera charakter współczucia dla smutnej gęby Cage’a, czy wręcz irytacji dla jego beznadziejnych poszukiwań prawdy o dziecku. Prawdy, która ma się okazać bardzo bolesna.
Pierwsza różnica między oryginałem i nieudolną “kopią” to osadzenie akcji. Co prawda dla samej koncepcji filmu kraj, w którym rozgrywa się akcja nie ma znaczenia, to jednak jakże pięknie i zarazem tajemniczo wygląda Szkocja w przeciwieństwie do USA. Różnice między obiema produkcjami mnożą się z minuty na minutę, a miano remake’u z czasem traci swój sens. Tutaj od samego początku niepotrzebnie film zostaje udziwniony i niejako narzuca swoją wizję, miast wodzić widza za nos, jak to subtelnie czynił oryginał. Wyspa Summersisle, w przeciwieństwie do pierwotnej “Summerisle” (proszę zwrócić uwagę na drobny szczegół pisowni) to prywatna własność pewnej feministycznej sekty, której bodajże jedynym – zaakcentujmy to – zajęciem codziennym jest hodowla pszczół. Zresztą nietrudna do odgadnięcia metafora ula, któremu początek dała królowa matka – Siostra Summersisle, zwierzchniczka robotnic, to jeden z elementów przekształconego scenariusza, świadczącego o dość luźnym potraktowaniu oryginału. Sam film powstawał w atmosferze skandalu i to nie tylko ze względu na niechętnych tej produkcji zwolenników pozycji z 1973 r., ale również w związku z notorycznym łamaniem praw autorskich do scenariusza, nazw własnych i odwoływania się do nazwisk twórców oryginału. Sędziwy już Robin Hardy w obronie dobrego imienia nieżyjącego scenarzysty Anthony’ego Shaffera (twórcy scenariuszy m.in. do Szału Hitchcocka i Morderstwa w Orient Expressie) wytoczył producentom i LaBute’owi proces. Jego efektem było wycofanie nazwiska Hardy’ego z napisów końcowych oraz zmiana zwrotu “scenariusz – Neil LaBute i Anthony Shaffer” na “Neil LaBute na podstawie scenariusza Anthony’ego Shaffera”. Również spora ilość producentów nie przysporzyła filmowi powodzenia. Ich nazwisk w otwierającej sekwencji można się doszukać co najmniej pięciu.
Wynikiem tych wszystkich perturbacji jest film słaby, nudny i całkowicie nieprzekonywający. Został położony na całej linii, począwszy od marnego scenariusza, poprzez katastrofalną grę aktorską i dialogi na słabej muzyce i wpadkach operatorskich skończywszy. Najgorzej jednak w tym wszystkim prezentuje się Cage. Toż to prawdopodobnie jego najgorsza rola życiowa! Miotający się bez przerwy, wypluwający z siebie steki bzdur i wyzwisk, a do tego lejący po twarzach kobiety smutny frustrat. Nic mu nie idzie od samego początku i dlatego na końcu jego los też nas mało obchodzi. Co więcej, za ten damski boxing to najchętniej widziałbym jego genitalia przywiązane do “słupa majowego”, a resztę ciała wysmarowana miodem w pasiece z grasującym niedźwiedziem – sodomitą. Drugi plan wypada równie blado jak bohater pierwszoplanowy. Jedyną osobą trzymającą klasę i dystans do całej tej mizerii jest Ellen Burstyn. Co prawda nie można porównywać jej kreacji z tym, kogo stworzył Christopher Lee w oryginale, ale Siostra Summersisle jako jedyna traktuje cały ten spektakl z odpowiednią dawką cynizmu i przymrużeniem oka. I to jest chyba jedyny plus filmu, do którego nawet muzyka Angela Badalamenti nie pasuje i nie tworzy magicznej, rozśpiewanej atmosfery poprzednika. Szkoda, bo miast trzymać się kurczowo doskonałego scenariusza poprzednika, LaBute pokusił się o jego własną, żałosną interpretację. Pozostaje mieć nadzieję, iż zrozumie popełniony błąd i nie zabierze się następnym razem za profanację kolejnej świętości.
Tekst z archiwum Film.org.pl (24 XI 2006)