Kubo i dwie struny
W zapierającym dech w piersiach prologu filmu poznajemy matkę głównego bohatera, która w drobnym czółenku płynie przez rozchwiany ocean. Sariatu uzbrojona jest w shamisen – trzystrunowy, przypominający banjo instrument – będący źródłem potężnej mocy. Kilka dźwięków wystarczy, by wygenerować siłę rozcinającą kilkunastometrowe fale. Sariatu i Kubo ratują się w szczęśliwy sposób. Scena, gdy matka czołga się po kamienistym, smaganym deszczem brzegu do zawiniętego w koc syna, może autentycznie poruszyć. Wyraża czyste poświęcenie, całkowite oddanie. W połączeniu z obłędną, wysmakowaną stroną formalną dają niesamowity efekt. Od samego początku zanurzyłem się w ten świat. Studio Laika w otwarciu Kubo i dwóch strun składa obietnicę. Przez następne półtorej godziny mamy obcować z czymś niezwykłym i niespotykanym, przekraczającym granice nie tylko animacji lalkowej.
Nie mam wątpliwości, że to produkcja bardzo dobra, w kilku sytuacjach prawdziwe natchniona, ale też nierówna, a miejscami nawet rozczarowująca. Przyznam się, że jestem ogromnym fanem Laiki. Najciekawszego, najkreatywniejszego studia animacji ostatnich lat. Wobec Kubo i dwóch strun miałem bardzo wygórowane oczekiwania, była to dla mnie najważniejsza premiera 2016 roku.
Właściwa fabuła filmu zaczyna się, gdy Kubo jest kilkuletnim chłopcem, opiekującym się mamą. Sariatu poważnie ucierpiała, ratując swoje dziecko. Powoli traci pamięć oraz kontakt z rzeczywistością. Bardzo silnym elementem ich emocjonalnej więzi jest opowieść o nieżyjącym już ojcu Kubo – legendarnym samuraju Hanzo. Dowiadujemy się, że został on zabity przez dwie siostry Sariatu. Za zbrodnie odpowiadał odpowiadał zlecający je Księżycowy Król, dziadek tytułowego bohatera. Kubo ciągle znajduje się w ogromnym niebezpieczeństwie (już jako niemowlak pozbawiony został jednego oka). Matka zakazuje mu opuszczania jaskini po zmroku, jak również szczegółowego wypytywania o tragiczną przeszłość. Minione wydarzenia przemieniły się w mit, którego nie należy już roztrząsać i do niego wracać. To żadne zaskoczenie, że wszystko potoczy się na opak. Kubo podąży śladami ojca, by w końcu zmierzyć się z odwiecznym wrogiem. W jego misji towarzyszyć mu będą dawny poddany ojca – bezimienny, przemieniony za karę w żuka samuraj i nadopiekuńcza małpa.
Twórcom Kubo i dwóch strun udało się wytworzyć tajemniczy, mistyczny klimat. To film przepełniony magią i urokiem. Wyczuwalne one są szczególnie dzięki przepięknej formie, grze świateł i kolorystyce (dawno w kinach nie było ładniejszej animacji). Roztaczają one nad tym światem aurę niesamowitości. Sam obraz wchłania i fascynuje, pozostawiając konieczne niedopowiedzenia. Kolejne postaci o intrygujących wizerunkach są nośnikami znaczeń i symboli, mocno oddziałującymi na wyobraźnię. Kubo i dwie struny jest filmem wizualnie dopracowanym do najmniejszego detalu, generującym spore pokłady emocji i estetycznych wrażeń.
Ta animacja doskonale sprawdziłaby się jako produkcja niema. Nawet powiem więcej, byłaby wtedy lepszym filmem. Wydaje mi się, że scenarzyści chcieli zbyt wiele wytłumaczyć, nie wierząc w inteligencję i wyobraźnię widzów. Zapomnieli o tym, że to, co niedopowiedziane lub ukryte, intryguje najmocniej. Zagadka często traci na sile, gdy otrzymujemy jej rozwiązanie. Jeszcze więcej zarzutów mam do dialogów, którym niedaleko do łopatologii. Podczas konfrontacji między jedną z sióstr a małpą (kapitalnie zainscenizowana sekwencja na statku) czy finalnej potyczki Kubo z jego dziadkiem obie strony zdradzają swoje motywacje. Ich wypowiedzi są trywialne, wręcz zwyczajnie głupie. Okazuje się, że źli są źli bo tak. Znika ten czar, którym byli owiani. Negatywnym postaciom brakuje psychologicznej głębi, czegoś, co faktycznie uzasadniałoby ich działanie. Sprowadzają oni na Kubo tylko kolejne kłopoty, przeszkody do przeskoczenia. To za mało, bym mógł się nimi przejąć. Niestety główny konflikt w animacji Laiki zawodzi. Jest zwyczajnie naiwny. Brakuje mi w nim wiarygodnego punktu zapalnego. Kolejne sekwencje są grubo ze sobą zszyte, nie budując odpowiedniego dramatycznego ciężaru pod finał filmu.
Kubo i dwie struny mimo to eksploruje bardzo interesujący, metatekstowy wątek. Jest nim refleksja nad samym procesem narracji. Tego, w jaki sposób prowadzona jest opowieść. Jak skonfrontowana jest z rzeczywistością, gdzie determinuje pewne wydarzenia, a gdzie je wypacza. Kubo całą swoją przygodę zdaje się odbierać, interpretować i rozumieć przez opowieść usłyszaną od matki. To dla niego podstawowa wykładnia. Stara się więc sprostać nie tyle faktycznym okolicznościom, ale legendzie.
W jednej scenie małpa zwraca uwagę chłopcu, że nie może zachowywać się tak, jakby był bohaterem tak bliskiej mu legendy. Musi zrozumieć, że teraz to rzeczywistość. Rzeczywistość wymagająca odpowiedzialności. Kubo od razu odpowiada jej przecząco. Tym samym proponuje widzom interpretacyjny trop, za którym warto podążyć.
Wydaje mi się, że analiza narracyjnej wariantowości jest najciekawszym aspektem tej produkcji. Kubo i dwie struny nie jest najlepszym filmem Laiki. Co nie zmienia faktu, że to lektura obowiązkowa dla każdego fana kina animowanego.