KTO TAM? Zmysłowy thriller z Keanu Reevesem
Keanu Reeves dojrzał – prywatnie i artystycznie. Mając pięćdziesiątkę na karku, nie musi już grać smutnych samotników o chłopięcej twarzy. Czas się ustatkować. W thrillerze pod tytułem Kto tam? nastąpił ciekawy przełom w jego karierze aktorskiej – po raz pierwszy zagrał ojca rodziny. Jego bohater ponad ruszanie w świat w poszukiwaniu akcji ceni sobie zatem domowe pielesze i raczenie się winem. Ale to tylko jedna z osobliwości, mogących przyciągnąć nas do Kto tam? – filmu przedziwnego i nierównego. Filmu, który choć formalnie spełnia warunki do tego, by spuścić na niego zasłonę milczenia, to jednak ma w sobie tajemniczą siłę oddziaływania, sprawiającą, że tuż po seansie raz jeszcze należy zweryfikować swoje wrażenia.
Jak przyznał Eli Roth, reżyser i scenarzysta w jednej osobie, tytuł filmu (który w oryginale brzmi po prostu Knock Knock) miał być prosty i tworzyć proste analogie. Każdy sympatyk dreszczowców dobrze zna te momenty seansu, gdy bohater, otwierając drzwi, do których ktoś wcześniej zapukał, spostrzega, że nikt przed nimi nie stoi. Sygnał ten jest jednak przeważnie zapowiedzią sekwencji, w której bohater albo będzie walczyć o życie, albo je po prostu straci.
Niejaki Evan, czyli postać grana przez Keanu Reevesa, przeżywa w filmie Rotha dokładną odwrotność tej kliszy – nie dość, że po otwarciu drzwi jego oczom ukazują się dwie urodziwe panienki, to jeszcze ich zamiary wobec niego są (na pierwszy rzut oka) dalekie od niegodziwych. Jak mniema Evan, zaproszenie niewiast do domu będzie skutkować jedynie tym, że jego służbowe prace przy projekcie będą musiały zostać chwilowo przełożone. Zaparza więc zbłąkanym duszom herbaty i pozwala, by wysuszyły swoje ubrania. Bardzo szybko jednak orientuje się, jak bardzo mylił się w swojej ocenie sytuacji.
Wszystkie filmy Rotha są wyjątkowo krwawe – taka jego maniera, trudno tego nie dostrzec. Ale tym razem reżyser zaprezentował się ze zgoła innej strony. Krople krwi w Kto tam? można policzyć na palcach jednej ręki. Skąd ta zmiana? Reżyser podkreśla w wywiadach, że miał ochotę na coś zupełnie nowego. Zależało mu na tym, by ten sam rodzaj intensywnych emocji oraz strachu, stanowiących wyróżnik jego twórczości, osiągnąć bez epatowania krwią. Wziął zatem na warsztat stary klasyk kina explotation pod tytułem Death Game z 1977 roku i przerobił go na swoją modłę. Jak sam podkreśla, zależało mu na tym, by całość uzupełnić kipiącą seksem atmosferą pamiętnego Fatalnego zauroczenia. Jaki jest efekt planów reżysera?
Stoję w wyraźnym rozkroku w ocenie Kto tam?. Bo z jednej strony, wnioskując po mocno szarżującym aktorstwie (to zaskakujące, ale akurat Reeves się broni), ale przede wszystkim po logice fabularnych przejść, jest to film, którego konstrukcję szyto przy pomocy wyjątkowo grubych nici. Serio, nie wiem jak wy, ale ja nie wierzę w tak płynny rozwój sytuacji, na skutek której napastniczki owijają sobie dorosłego, rozsądnego bohatera wokół palca. Wedle mnie w rzeczywistości skończyłoby się to wyjątkowo szybkim i sprawnym wyrzuceniem za drzwi (lub po prostu stanowczym odesłaniem do taksówki), na długo przed rozlaniem się tego sensualnego mleka, zaskakującego swą „gęstością”. A nawet jeśli sytuacja wyszłaby spod kontroli bohatera, jeszcze długo po jej rozwinięciu wciąż zachowywałby możliwość jej kategorycznego zakończenia.
Ale film Rotha miał jeden cel, i biorąc pod uwagę dość zaskakujący finał tej szalonej opowieści, mam wrażenie, że go osiągnął. Kto tam? miał bowiem obnażyć ułomność męskiej natury oraz podnieść kwestię sensu monogamii.
Miał obnażyć to, że choć na drabinie wartości każdego faceta istnieje miłość, moralność oraz bezwzględne oddanie wybrance, to jednak na najniższych jej szczebelkach funkcjonuje żądza, która gdy nie jest zaspokojona, może doprowadzić do niepożądanych w skutkach konsekwencji. Trudno bowiem wyobrazić sobie, z jakiego rodzaju nierdzewnej stali musiałby być wykuty bohater filmu, by uwolnić się ze ślepego zaułka, do którego został zapędzony. I jest coś boleśnie sugestywnego oraz prawdziwego w tym, jaki kształt przybiera jego porażka. Ta dojmująca kruchość i uległość wzbudziła we mnie sprzeciw i niepokój zarazem. Przez cały seans pobrzmiewało we mnie echo wewnętrznego głosu, który pytał mnie: „a ty jak byś się zachował?”. Strach, który film we mnie wywołał, polegał na tym, że nie potrafiłem zająć w tej kwestii jednoznacznego stanowiska. I choć jako mężczyzna lubię mamić się ideą bezgraniczności męskiej siły, to jednak Roth rzucił mi w twarz, w jak wielkim mogę być błędzie.
https://www.youtube.com/watch?v=ti6S3NZ5mKI
Bardzo daleko jest mi zatem do okrzyknięcia Kto tam? mianem szmiry lub wtopy, co z ochotą czyni większa część internetowej krytyki. To nie jest zły film, bez względu na to, jak źle wygląda we fragmentach. Film Eliego Rotha jest po prostu bardzo nierówny i niedopracowany, ale oparty na wyjątkowo intrygującym pomyśle, prowokującym w dodatku do zadania fundamentalnych pytań. A to może zaskakiwać.
korekta: Kornelia Farynowska