KTO SIĘ BOI VIRGINII WOOLF? (1966)
Wiele czynników złożyło się na to, że w purytańskiej Ameryce lat sześćdziesiątych zmieniły się przyzwyczajenia i reguły odnośnie tego, co można (a czego nie) pokazywać w filmach. Skandale obyczajowe z udziałem gwiazd Hollywood (takich jak Elizabeth Taylor) oswajały publiczność z nową moralnością i tematyką będącą dotychczas w sferze tabu. Okazało się, że Kodeks Haysa, wprowadzony jako odpowiedź na skandaliczne wybryki gwiazd, nie spełnia swoich założeń. W trosce o widzów zdecydowano się w miejsce Kodeksu wprowadzić ograniczenia wiekowe. Na pokazy filmu Kto się boi Virginii Woolf? wpuszczano tylko osoby pełnoletnie. Nie należy jednak spodziewać się scen seksu ani brutalnej przemocy. Kontrowersyjny jest za to język, jakim posługują się bohaterowie.
Ponad dwie godziny dialogów między czwórką aktorów to nie jest to, co dzisiejsza publiczność lubi najbardziej, a jednak dawniej takie kameralne filmy powstawały. I to w Hollywood, które kojarzy się z prostą rozrywką. Mało tego, te filmy cieszyły się powodzeniem, na co wpływ mieli znakomici aktorzy biorący w nich udział. Kto się boi Virginii Woolf?, adaptacja sztuki wystawianej na Broadwayu, to kinowy debiut reżysera teatralnego Mike’a Nicholsa. Ten twórca zmarł w 2014 roku, ale przed śmiercią zdążył jeszcze w nowym milenium stworzyć kilka udanych, opartych na dialogach utworów, na przykład Bliżej (2004), gdzie dyskusje toczy ze sobą czwórka wykonawców, tak jak w reżyserskim debiucie. Chociaż Nichols tak naprawdę nigdy nie wypadł z łask, to żaden jego kolejny film nie może się równać z Virginią Woolf.
Podobne wpisy
Elizabeth Taylor i Richard Burton w trakcie dziesięcioletniego związku zagrali w dziesięciu filmach. Mógł z nimi pracować także Roman Polański, któremu zaproponowano realizację remake’u Noża w wodzie (Liz i Richardowi miał partnerować Warren Beatty). Z czasem ich filmy stawały się mniej ciekawe niż burzliwe konflikty towarzyszące ich małżeństwu. Potrafili jednak oddzielić pracę od życia prywatnego i kiedy dostawali do ręki świetny scenariusz, tworzyli popisowe kreacje. To zaskakujące, że debiutant Mike Nichols wyciągnął z nich więcej niż na przykład taki fachowiec jak Joseph L. Mankiewicz. A może to zasługa scenariusza Ernesta Lehmana, który za pomocą dialogów znakomicie ukazał zawiłości związku małżeńskiego, jego dobre i złe strony.
Królowa Hollywood, Elizabeth Taylor, nie błyszczy już urodą jak kilka lat wcześniej w monumentalnej Kleopatrze (1963). Jej kruczoczarne włosy zostały rozjaśnione, a fiołkowe oczy straciły swój błękitny kolor, gdyż tę psychodramę sfilmowano w odcieniach szarości. Poza tym widać, że aktorka trochę przytyła od czasu Kleopatry. Dzięki temu zwraca się uwagę nie na urodę, ale na sposób wejścia w rolę. Taylor ukazała tu pełną gamę emocji, od czułości po irytację, wzburzenie i gniew. Zastosowała różne środki ekspresji i nie odmówiła sobie także sparodiowania ekranowej diwy, Bette Davis (w scenie początkowej, w której cytuje kwestię What a dump! z filmu Za lasem z 1949). Obok wybitnej kreacji w Kotce na gorącym, blaszanym dachu rola roztrajkotanej Marty należy do najlepszych w jej karierze. Potem już nigdy nie zbliżyła się do tego poziomu.
Każdy z występujących tu aktorów zdobył nominację do Oscara, bo wszyscy potraktowali tę produkcję jak wielkie wyzwanie pozwalające na prezentację pełnej palety swoich możliwości. Richard Burton był aktorem bardzo zapracowanym. Sporo grał w teatrze, a w filmach występował po obu stronach Atlantyku. Zgodnie uważa się jednak, że rola George’a w małżeńskim dramacie Nicholsa to jego najwybitniejsza kreacja. George jest profesorem historii, nieco udręczonym z powodu związku z niefrasobliwą i niestabilną umysłowo Martą. Mariaż zmienił go w osobę zgryźliwą i cyniczną (w momencie realizacji filmu jego małżeństwo z Taylor trwało dopiero rok). Zarówno Richarda, jak i Liz wyróżniono nagrodą BAFTA jako najlepszych aktorów brytyjskich (Burton był konkretnie Walijczykiem, a jego żona – Amerykanką, lecz urodzoną w Londynie).
Młode pokolenie aktorów, reprezentowane przez George’a Segala i Sandy Dennis, również wykorzystało swoją szansę. Segal zagrał ugodowego profesora biologii, typowego karierowicza, który wydaje się nudną postacią w porównaniu do swej filmowej żony – naiwnej i słabowitej blondynki, koncertowo i swobodnie odegranej przez Sandy Dennis. Aktorka z każdym kolejnym drinkiem się rozkręca… Przed tym filmem była uznaną aktorką teatralną (zdobyła dwie nagrody Tony) i rola w filmie Nicholsa jest właściwie jej filmowym debiutem. Ta niepozorna szara myszka znajdowała się od początku na przegranej pozycji – po przeciwnej stronie miała wyjątkowo hardych adwersarzy. Dała radę, zaś przyznany jej Oscar sprawił, że mogła się poczuć zwyciężczynią.
Streszczanie fabuły nie ma sensu, gdyż ten film przedstawia po prostu zwykłą sytuację z życia rodzinnego. Do domu profesora historii przychodzi młode małżeństwo. Od zmierzchu do świtu gospodarze i goście prowadzą zażartą dyskusję. Atmosfera w mieszkaniu staje się tak gęsta i gorąca, że konwersacja przenosi się na zewnątrz, a nawet do baru z szafą grającą. Leje się alkohol, język nabiera ostrości, a zwyczajne rozmowy stają się elementem wyrafinowanej gry. Tytułowe Kto się boi Virginii Woolf? to jest właśnie pewnego rodzaju gra słowna polegająca na tym, kto kogo wyprowadzi z równowagi, zmiażdży rozmówcę siłą argumentów. Język okazuje się ostrzem szpady – potrafi zranić, szczególnie gdy trafi się w czułe miejsce. Zapowiedzią burzliwego konfliktu jest humorystyczna scena ze strzelbą, która okazuje się… parasolem. To dobra metafora związku, bo małżeństwo pełne jest takich sprzeczności – jest jak wojna i pokój, atak i protekcja, złośliwość i wsparcie, wrogość i przyjaźń, nienawiść i miłość.
W latach sześćdziesiątych większość filmów w USA powstawała w kolorze. Psychodramę Nicholsa zrealizowano na taśmie czarno-białej nie tylko dlatego, by obniżyć koszty produkcji, ale by wzmocnić dramaturgię i podkreślić, że film jest daleki od typowej rozrywki rodem z Hollywood. Autorem szarych fotografii został Haskell Wexler, któremu daleko do hollywoodzkiego rzemieślnika. W jego filmografii dominuje ambitne kino, bo swój czas tracił tylko na projekty wartościowe, społecznie zaangażowane i pozwalające na artystyczne eksperymenty. Zdjęcia w Virginii Woolf pojednawczo korespondują z opowiadaną historią. Mimo że pomiędzy bohaterami dochodzi do spięć, między scenariuszem Lehmana i zdjęciami Wexlera panuje pełna zgoda. To film o szarości i monotonii, co świetnie akcentują czarno-białe fotografie. Ale też o przełamywaniu życiowej stagnacji. Historia jest klarowna, miarodajna i profesjonalnie odegrana. Reżyser nie ocenia bohaterów, lecz starannie im się przygląda, tworząc kino będące nie tylko sztuką obrazu, ale też sztuką słowa, jak literatura.
korekta: Kornelia Farynowska