KSIĘGA OCALENIA. Postapokalipsa według Denzela
Podobnie uważa główny bohater najnowszego filmu braci Hughes – Eli (świetny jak zwykle Washington). To wędrowiec, który od 30 lat przemierza pustynny bezkres wyniszczonej wojną planety. To starzejący się samotnik, który pamięta jeszcze normalne życie i dawne obyczaje. To także swego rodzaju zbawiciel i ostatni sprawiedliwy – obrońca wiary i wartości ludzkich, jakie skrywa opasła, tytułowa księga znajdująca się w jego posiadaniu. To właśnie dla niej przemierza kontynent, zabijając przy okazji każdego, kto stanie mu na drodze i zagrozi w jakikolwiek sposób jego niezwykłej misji. Jednak pewnego dnia kosa trafia na kamień. Tym kamieniem jest samozwańczy władca prężnie rozwijającego się miasteczka, Carnegie (Oldman znowu nie zawodzi), do którego Eli trafia trochę z przypadku, a trochę z potrzeby uzupełnienia zapasów. Wiadomo, że do konfrontacji dojść musi – tym bardziej, że Carnegie od lat poluje właśnie na skrywany przez Eliego skarb i zrobi wszystko, aby dostać go w swoje ręce.
Trzeba przyznać, że wykreowany przez braci Hughes postapokaliptyczny świat filmu Księga ocalenia robi duże wrażenie – i już dla niego warto się do kina wybrać. Przez pierwsze minuty nie pada tu ani jedno słowo, klimat budowany jest sukcesywnie za pomocą wystylizowanych, powolnych ujęć martwej planety, nad którą bezustannie unosi się wyniszczające niedobitków słońce. Jest brud, jest smród, pył, krew, pot, ruiny i zgliszcza.
Są też dzikie bandy czające się w każdym zakamarku na kolejnych naiwnych wędrowców. Ponadto nie dostajemy wiele informacji, wobec czego napięcie i niepewność nie opadają. Nie wiadomo na przykład, gdzie i kiedy dzieje się akcja (wiadomo, iż jest to Ameryka, ale gdyby nie finał, to nie byłoby to wcale takie oczywiste; z kolei rok 2044 to już pozafilmowa informacja), ani też co spowodowało wojnę. Wiemy jedynie, że pewnego dnia zrobiliśmy dziurę w niebie, zamieniając tym samym ziemię w piekło. Dzięki takim zabiegom, uzupełnionym dodatkowo o świetne aktorstwo, zdawkową akcję i transową muzykę w tle, film się wręcz chłonie. Niestety, wszystko co dobre musi się kiedyś skończyć…
Druga połowa filmu Księga ocalenia – to nie pierwszy i chyba nie ostatni raz, gdy przychodzi mi użyć tego zwrotu. Jest to niestety smutny trend w kinie w ostatnich latach. Tak jakby twórcom starczało pomysłów i/lub weny na pierwszą połowę filmu, a drugą traktowali ot tak, na odwal się. Może braci Hughes nie do końca to dotyczy, ale przyznać trzeba, że i oni w drugiej części Księgi ocalenia się nie popisali. Tak, jak pierwsza połowa tej produkcji jest naprawdę dobrym kinem, perfekcyjnie łączącym rozrywkę z czymś więcej, tak w drugim segmencie te proporcje zostają zaburzone i całość traci pazur, niebezpiecznie zbliżając się do kolejnego głupawego blockbustera. Zamiast świetnych walk wręcz dostajemy nagle strzelaniny, wybuchy i pościgi (choć i tak dobrze, że obyło się bez natrętnego CGI) bez ładu i składu.
Główni bohaterowie filmu Księga ocalenia zaczynają stopniowo głupieć i wykonywać dziwaczne ruchy, a coraz więcej scen niezamierzenie śmieszy i irytuje. Gwoździem do trumny jest Mila Kunis – zdecydowanie największy zonk ekranowy ostatnich lat. Co prawda urody jej odmówić nie można (choć jej gładka buźka blednie w porównaniu z Jennifer Beals na drugim planie), ale kładzie ona niemal cały film, włączając w to – skądinąd fajne, acz mało wiarygodne – finałowe rozwiązanie akcji. Pomijam już fakt, że panna Kunis to drewno pierwszej jakości, ale ona tu zwyczajnie nie pasuje. Jej postać drażni niesamowicie i niszczy dosłownie wszystko – jest jak wyjęta z innej bajki, w żywym tego słowa znaczeniu. I niestety wychodzi ona cało ze wszystkich opresji.
Na siłę mógłbym przyczepić się też do myśli przewodniej filmu – co prawda sama w sobie zła nie jest, ale twórcy niezręcznie do niej podchodzą, przez co kilka scen wygląda tak, jakby sponsorowało je Towarzystwo Biblijne (zabrakło jedynie widoku tejże księgi na tle łopoczącej flagi – amerykańskiej rzecz jasna). A przecież wcale nie chodzi tu o konkretny tytuł czy religię, ale o wiarę i poświęcenie jako takie. Zresztą pod tym względem Księga ocalenia jest trochę podobna do Drogi – w obu tych historiach wiara jest czymś, co trzeba pielęgnować i chronić choćby nie wiem co i to ona popycha bohaterów do wędrówki. Jest też motyw mistrza i ucznia, ale to już sprawa marginalna, w dodatku bardzo naciągana. Bracia nie wykorzystali zresztą potencjału zarówno tego wątku, jak i całej historii, która mogła być znacznie, znacznie lepsza.
Filmu Księga ocalenia nie należy jednak skreślać – to dobre kino, do pewnego stopnia konsekwentne, z niezaprzeczalnym klimatem i lekką nutką autoironii. Hughesowie umiejętnie korzystają tu z klasyki gatunku (Mad Max), którą bez problemu mieszają ze stylistyką westernową (mnóstwo cytatów i odniesień) i dodają też nieco od siebie. I to się nieźle (choć dość przewidywalnie) ogląda. Nie powiem, że się nie zawiodłem, bo i od projektu i twórców tego kalibru można wymagać więcej. Ale też i nie wspominam seansu źle. Co więcej, na tle większości dzisiejszych superprodukcji ten tytuł prezentuje się naprawdę solidnie. Tylko że w środku raczej nie znajdziemy zbawienia.
Tekst z archiwum film.org.pl.