Książka a film #4 – ŚWIATŁO MIĘDZY OCEANAMI
Zrobić przyzwoitą ekranizacje dobrej książki to żadna sztuka. Jeśli jednak filmowcy decydują się zmierzyć z dziełem takim jak powieść Margot L. Stedman, stworzenie strawnego filmu staje się prawdziwym wyzwaniem. Jestem przeciwna szufladkom typu „literatura kobieca”, ale tym razem czuję, że ta kategoria została stworzona dla takich właśnie książek. Sentymentalnych, ckliwych i mdłych. Żaden mężczyzna nie miałby ochoty tego czytać. A i u kobiet mogą się pojawić mdłości i ból głowy.
Literackie dno
Powieść Światło między oceanami jest fatalnie napisana i rozwlekła. Zupełnie jakby autorka postawiła sobie za cel określoną ilość stron, a nie jakość opowieści. Lista zarzutów jest znacznie dłuższa. Masa powtórzeń. Obszerne, niczego niewnoszące opisy. Ucinanie ciekawych wątków, a pisanie o tym, co jest dla historii nieznaczące. Czytanie tej powieści było dla mnie męką. Zrobiłam to tylko z obowiązku, na potrzeby tego artykułu. Natomiast do kina szłam zrelaksowana i spokojna, bo towarzyszyła mi pewność, że film nie może być od powieści gorszy. To po prostu niewykonalne. I nie pomyliłam się, bo ekranizacja – choć twórcy nie wprowadzili do historii jakichś rewolucyjnych zmian – została tak skomponowana, że trafiło do niej wszystko to, co trzeba (czyli jakieś trzydzieści procent tej przeciąganej w nieskończoność w literackim pierwowzorze historii), a cała reszta została słusznie pominięta i niech pozostanie milczeniem.
Ale od początku. Książkę M. L. Stedman otwiera epilog. Identyczna scena pojawia się ponownie mniej więcej w jednej trzeciej powieści. Ów wstęp to moment, w którym do brzegów zamieszkałej przez dwoje ludzi wyspy Janus przybija łódka z martwym mężczyzną i żywym niemowlęciem na pokładzie. Wydarzenie to urasta do rangi biblijnego symbolu. Oto bowiem Bóg zsyła samotnym ludziom upragnione dziecko. Książkowy epilog jest asekuracyjnym zabiegiem, podejrzewam, że gdyby nie on i rozbudzona za jego sprawą ciekawość, większość czytelników odłożyłaby tę marną lekturę już po kilku rozdziałach.
Przenosimy się kilka lat wstecz. Jest 1918 rok, właśnie skończyła się wojna. Mężczyzna, który powrócił z frontu, postanawia przyjąć posadę latarnika na niezamieszkałej wyspie u wybrzeży Australii. Poznaje kobietę, zakochuje się, zakładają rodzinę. Spodziewają się dziecka. Pierwszego, drugiego, trzeciego. Każda ciąża kończy się poronieniem… Zanim jednak do tego dojdzie, musimy przebrnąć przez dziesiątki stron opowieści o marynarzach, żołnierzach, epizodycznych postaciach, których barokowe portrety – zupełnie niepotrzebnie – kreśli autorka. Retrospekcje, wewnętrzne monologi, banalne dialogi o niczym. Gdyby nie to, że kocham i szanuję książki, ten konkretny tom wylądowałby za oknem.
Filmowe odbicie się od dna
Twórcy filmu zrezygnowali z epilogu i retrospekcji na rzecz linearnej narracji i chronologicznego przedstawienia wydarzeń. W wersji filmowej opowieść została mocno okrojona z wątpliwej jakości ozdobników, co wyszło jej tylko na dobre. Można powiedzieć, że film jest tylko wycinkiem książkowej historii. Jej sercem. I dzięki temu jest nadspodziewanie dobry.
Świetna obsada, bardzo dobre aktorstwo i zdjęcia (Adam Arkapaw), a przede wszystkim wizja. Bo wykreowana przez australijską pisarkę opowieść została maksymalnie uproszczona i ukazana na ekranie w sposób realistyczny i wyważony. Oczywiście sama historia jest dość poruszająca, więc i w filmie nie obeszło się bez wzruszeń, ale nie jest to tani sentymentalizm jak w książce. Przeciwnie. Odnoszę wrażenie, że ekranizacja jest wręcz surowa. Może to kwestia perspektywy i kontekstu. W zestawieniu z powieścią Stedman wszystko będzie się wydawać skromne i mniej melodramatyczne. Ale chyba rzeczywiście można mówić o pewnej ascetyczności filmu w reżyserii Dereka Cianfrance’a. W tej prostocie tkwi jego siła. Wszystko, co w książce zbędne i męczące, zostało odcięte. Poboczne wątki ograniczone do minimum. Zostało to, co naprawdę w tej historii istotne. Opowieść o ludzkim dramacie. Dynamicznie zmieniające się relacje kilku osób, które początkowo kierują się egoizmem, by w finale zrozumieć, że liczy się dobro dziecka.
Żywioły
Światło między oceanami to film o stracie i o tym, co dzieje się z człowiekiem po stracie. A konkretnie stracie dziecka. Lucy/Grace – dziewczynka o dwóch imionach i dwóch tożsamościach, dziecko, które ma dwa domy i czworo rodziców. Podwójnie wyczekiwane, podwójnie kochane, ale rozdzierane na pół. Bo prawda i prawo stają się ważniejsze niż ludzkie uczucia.
Isabel (Alicia Vikander) to kobieta, która zawłaszcza cudze dziecko, ale nie czuje się z tego powodu winna, bo kocha dziewczynkę, której dała na imię Lucy, otacza ją opieką i troską. Jest dobrą matką, a jednocześnie sama ma w sobie coś z dużego dziecka. Dziecięca prostota i naiwność, wiara w przeznaczenie, radość z drobiazgów… Jej mąż, Tom (Michael Fassbender), wiele przeżył. Nie opuszczają go demony wojny, ale stara się żyć normalnie i wykonywać rzetelnie zawód latarnika, bo od tego niepozornego światła zależy ludzkie życie. Ocean nie jest bezpiecznym miejscem. Kiedy wyłania się z niego mała wiosłowa łódka, mężczyzna przystaje – choć niechętnie – na nalegania żony, by nikomu nie wyjawiać prawdy o pochodzeniu dziecka. Jeszcze kilka tygodni wcześniej Isabel była w ciąży, o czym pisała w listach do rodziny. Urodzone przedwcześnie dziecko przyszło na świat martwe. Płacz noworodka odbijający się echem od skał, który Isabel słyszy, klęcząc nad grobami swoich dzieci, okazuje się prawdziwy. To nie halucynacje, nie złudzenie. Ma zostać matką. Zaopiekować się niemowlęciem zesłanym jej przez Boga i żywioły. Kiedy po latach staje twarzą w twarz z załamaną kobietą, która straciła na morzu męża i nowo narodzone dziecko, jest zdecydowana zachować sekret i bronić rodzinnego szczęścia, na którym w tym momencie powstała wielka rysa. Tom okazuje się być tym silnym i słabym zarazem. Nie może patrzeć na cierpienie biologicznej matki dziecka, Hannah (Rachel Weisz). Przyczynia się do odebrania dziecka dotychczasowym opiekunom i powrotu do prawdziwej rodziny. Mężczyzna robi to półświadomie. Z jednej strony nie chce rozpadu swojej rodziny, tej namiastki szczęścia i normalności, którą przez lata wspólnie budowali. Z drugiej strony sekret mu ciąży. Nie umie żyć z ukrytym głęboko piętnem kłamcy, oszusta, człowieka, przez którego ktoś niewinny cierpi. W pewnym sensie oddanie dziecka jest pokutą. Za grzechy dawne i te niedawne. Za szczęście, które się nie należało, bo było równoznaczne z nieszczęściem kogoś innego.
Kiedy wychowywana na wyspie dziewczynka trafia do domu biologicznej matki, nie rozumie, co się dzieje. Ma zaledwie cztery lata. Zna jedną matkę, Isabel, dlatego karze Hannah, obcą kobietę, z którą mieszka, za swoją tęsknotę i ból. W tej historii nie ma wygranych i przegranych. Wszyscy cierpią po równo. Analogiczne dylematy przeżywali bohaterowie wielu filmów o podobnej tematyce, jak chociażby Głębia oceanu z Michelle Pfeiffer i Dwie matki z Jessicą Lange, więc nie jest to żadne novum, ale w Świetle między oceanami nieco inaczej rozłożono akcenty. Bo jest to głównie dramat dwojga ludzi, Isabel i Toma, którzy choć bardzo się kochają i mają bronić wspólnego sekretu, zaczynają mieć tajemnice przed sobą nawzajem. Miłość, lojalność, egoizm, zaufanie… Fatum, które ciąży nad małą, porzuconą na oceanie wysepką. Dar, który okazał się przekleństwem.
Animus i Anima
Wyspa Janus zawdzięcza swoją nazwę antycznemu bóstwu o tym samym imieniu. Janus ma dwie, patrzące w przeciwne strony twarze. Dwie męskie twarze, ale nietrudno o skojarzenie z postacią Animy i Animusa oraz platońskim mitem o dwóch połówkach. To piękny symbol relacji Toma i Isabel. Para, którą połączył los. Para, która się kocha i jest jednością. Ale w pewnym momencie różnice między pierwiastkami męskim i żeńskim zaczynają coraz silniej się zarysowywać. Pojawiają się sprzeczne pragnienia. Małżonkowie nie patrzą już w jednym kierunku, zwracają twarze w przeciwne strony. Isabel chce czegoś innego niż Tom. Pełnia rozpada się na dwie połówki, które ponownie muszą szukać drogi do połączenia się w jedność.
Prosta historia
Wspomniana surowość przejawia się w treści filmu oraz w warstwie formalnej. Aktorstwo jest oszczędne, ale wymowne. Niewiele tu muzyki, dźwięki, które oplatają tę historię, to huk fal, stukanie obcasów o drewniane podłogi, proste melodie wygrywane na pianinie. Surowe jest też miejsce, w którym mieszka troje głównych bohaterów. Odcięta od świata nieprzyjazna, posępna wyspa. Jałowa ziemia, na której z wielkim trudem można cokolwiek uprawiać. Skromne życie w izolacji. I sama filmowa historia. Wielki ludzki dramat, w którym jednak nie ma nieokiełznanej histerii.
Filmowe Światło między oceanami było dla mnie świetną odtrutką na całą tę powieściową łzawość, ale także na coraz częściej obecne w kinie tanie efekciarstwo. Tego mi była trzeba. Czegoś prostego, naturalnego, nieprzekombinowanego. W filmie nie ma wielkiego hollywoodzkiego happy endu. Cała opowieść jest bardzo autentyczna. Patosu jest w niej akurat tyle, ile w prawdziwym życiu. Szkoda mi tych długich godzin, które na przestrzeni trzech dni poświęciłam na zapoznanie się z twórczością Stedman. Nie żałuję za to ani minuty spędzonej w kinie.
Gdybym nie czytała powieści, pewnie oceniłabym film na siedem, ale że czytałam, daję dodatkową gwiazdkę. Trzeba docenić to, że twórcom ekranizacji udało się wyłuskać piękną opowieść z książkowej ramoty autorstwa Stedman. Plus za odwagę czerpania z tak niewdzięcznego materiału wyjściowego, plusy za umiar i smak – których pisarce niestety zabrakło.
korekta: Kornelia Farynowska