KSIĄŻĘ W NOWYM JORKU 2. Sequel, którego nie powinno być
Jest taka scena w filmie Książę w Nowym Jorku 2, w której nieślubny syn znanego z pierwszej części księcia Akeema, LaVelle (Jermaine Fowler), rozmawia z pewną dziewczyną o tym, jak to w dzisiejszych czasach kręci się wiele niepotrzebnych sequeli i remake’ów. Ach, jakie to autotematyczne! I tylko nie można mieć pewności, czy twórcy Księcia w Nowym Jorku 2 chcieli pokazać tą scenką, że akurat ich sequel jest z gatunku tych potrzebnych, czy może mieli pełną świadomość daremności swoich wysiłków…
Książę w Nowym Jorku 2 jest jednym z najgorszych przypadków toczącej Hollywood od wielu lat choroby zwanej „sequelozą”. Dystrybuowana przez Amazon Prime kontynuacja komediowego hitu sprzed 33 lat lokuje się wysoko w rankingu sequeli nakręconych po najdłuższej przerwie od premiery oryginalnego filmu, ale to w zasadzie tylko ciekawostka. Najważniejszą informacją na temat tej wymuszonej, nikomu niepotrzebnej komedii wyreżyserowanej przez Craiga Brewera (facet od remake’u Footloose, Jęku czarnego węża i Nazywam się Dolemite) jest fakt, że to najbardziej nieśmieszny film, jaki dane mi było zobaczyć w ostatnich miesiącach – a obejrzałem sporo średnio zabawnych komedii…
W 1988 roku Eddie Murphy był u szczytu kariery – miał za sobą dwie części świetnie przyjętego Gliniarza z Beverly Hills, nie wspominając o debiutanckich 48 godzinach czy rewelacyjnych występach standupowych, na czele z legendarnym Delirious. Książę w Nowym Jorku Johna Landisa był lekką, świetnie napisaną i niesamowicie obsadzoną komedią, która zarobiła na całym świecie 350 milionów dolarów. Z jakiegoś powodu w kolejnych latach nie powstały jednak żadne kontynuacje tej zabawnej historii, a świat kina poszedł dalej. Tymczasem w trzeciej dekadzie XXI wieku uraczono nas sequelem, który powinien raczej pojawić się w ramówce kanałów telewizyjnych pokroju Lifetime czy Hallmark, bo taki właśnie poziom scenariuszowy i realizacyjny prezentują. Kojarzycie tytuły w stylu Gwiazdka w New Haven (wymyślony) czy Zakochane święta (niestety prawdziwy)? Książę w Nowym Jorku 2 to równie ambitny projekt.
Historia dotyczy księcia Akeema (podtatusiały i całkowicie nieśmieszny Murphy), który na polecenie swego umierającego ojca (90-letni James Earl Jones) musi odszukać swojego nieślubnego syna, spłodzonego podczas pobytu w nowojorskim Queens 30 lat wcześniej, o którym nie miał zielonego pojęcia. Jako że ów potomek jest też jego pierworodnym dzieckiem, a żadna z trzech córek władcy nie może – zgodnie z prawem królestwa Zamundy – zasiąść na tronie, Akeem i jego oddany doradca Semmi (Arsenio Hall) wyruszają do Nowego Jorku na poszukiwanie następcy tronu. Jednocześnie nad Zamundą wisi zagrożenie ze strony sąsiedzkiego kraju, Nexdorii, gdzie władzę sprawuje junta wojskowa generała Izziego (Wesley Snipes), groźnego szaleńca, który za sprawą planowanego małżeństwa chciałby połączyć oba kraje i położyć łapska na dobrach Zamundy. Brzmi zabawnie? Ani trochę? I dobrze, bo wcale zabawnie nie jest. Fabuła Księcia w Nowym Jorku 2 to absolutny bajzel, w którym widz desperacko usiłuje znaleźć atrakcyjny dlań wątek, ale nawet desperacja w tej sytuacji nie jest w stanie pomóc. Film Craiga Brewera, którego ostatni projekt z Eddiem Murphym okazał się niespodziewanym sukcesem, to ciąg żenująco nieśmiesznych scen, wśród których znajdziemy m.in. żart o obcinaniu penisa. Boki zrywać.
Jeśli już ktoś podejmuje się nakręcenia sequela, którego nikt się nie spodziewał, powinien dołożyć wszelkich starań, by zaskoczyć widza jakością i świeżością. Taka kontynuacja powinna wnosić do historii coś nowego i tworzyć przekonanie, że czasem warto odkurzyć starą opowieść. Z Księciem w Nowym Jorku 2 jest zupełnie odwrotnie – po obejrzeniu filmu Brewera naprawdę żałuję, że historia księcia Akeema nie zakończyła się w 1988 roku. I tylko szkoda Eddiego Murphy’ego i Wesleya Snipesa, niegdyś świetnych i niezwykle zasłużonych aktorów, którzy dziś odcinają kupony od dawnej sławy w najgorszy możliwy sposób.