KRZYK. Każdy może zginąć
Równo 25 lat i 25 dni po premierze przełomowego dzieła, jakim był niewątpliwie pierwszy Krzyk w reżyserii Wesa Cravena, w kinach pojawia się piąta odsłona serii. Nie będę daleka od prawdy, gdy stwierdzę, że nie jest to dzieło tak rewolucyjne jak jego poprzednicy, jednak jako film rocznicowy, metakomentarz do obecnej sytuacji kina grozy, fanserwis oraz podróż w czasie, która ma uhonorować tę jakże znaczącą serię, sprawdza się wręcz idealnie. To przede wszystkim produkcja, która ma rozgrzać nasze serduszka i pokazać, że w świecie zdominowanym przez horror folklorystyczny, egzystencjalny i inne podgatunki, które mniej straszą, a bardziej próbują skłonić widza do refleksji na tematy społeczne, jest jeszcze miejsce dla slashera, gdzie krew leje się strumieniami, a final girl musi walczyć o przetrwanie wśród piętrzącego się stosu martwych ciał.
Tym, co najbardziej mi się podobało, jest fakt, iż produkcja nie idzie na łatwiznę, oferując zaskakująco dużo twistów, mimo iż dalej sztywno trzyma się zasad ustanowionych przez poprzednie części. Pomijając oczywiście jeden z wątków, o którym nie opowiem z wiadomych przyczyn (spoilery), całość potrafi zaskoczyć nawet najbardziej hardkorowych fanów tzw. scary movies. Nie chcę też za dużo zdradzać, jednak kiedy przyjrzymy się bliżej poszczególnym motywom, widać wyraźnie, że twórcy chcieli niejako naprawić „błędy”, które popełniły cztery poprzednie filmy. I postrzegam to na plus. Do tego całość osadzona jest w uniwersum Krzyku. W przeciwieństwie do innych produkcji, próbujących przywrócić do życia kultowe franczyzy, nie próbuje robić czegoś zupełnie nowego, a bierze elementy z tetralogii i przetwarza je na nowo. Dzięki temu osoby, które wychowały się na tej serii, czują, że to po prostu kolejny odcinek ulubionego serialu. Już sam ten fakt wywołuje uśmiech na ustach. Bo kto by pamiętał, że Randy Meeks (student filmoznawstwa tłumaczący zasady horroru w pierwszych dwóch Krzykach) miał siostrzenicę i siostrzeńca, z których jedno – jak wcześniej wujek – stanie się znawcą slasherów?
A skoro o świeżej krwi w serii mowa, część nowych bohaterów jest świetnie napisania, a część wypada zbyt jednowymiarowo. Na przykład jedna z bohaterek jest początkowo drewniana, by potem zachowywać się jak totalna psychopatka. Spokojnie, to żaden spoiler. Weźmy rodzeństwo Meeks – Mindy (cudowna queerowa postać) jest totalnym nerdem, zaś jej brat umięśnionym przystojniakiem. Ja wiem, że taka slasherowa konwencja, ale odnoszę wrażenie, że w oryginalnym Krzyku nawet drugoplanowe postacie miały więcej charakteru niż nastolatkowie z piątej odsłony. Z jednej strony to zaleta, gdyż zbytnio się do nich nie przywiązujemy – a część zgodnie z zasadami może zginąć. Ale z drugiej strony spodziewałam się po nich czegoś więcej. Warto jednak mieć na uwadze, że w porównaniu do bohaterów z pierwszych trzech części to właśnie oni mają niesamowicie dużą wiedzę na temat kina gatunkowego i zdają sobie sprawę z tego, kto może być zabójcą.
Mówiąc o potencjalnych ofiarach – nie będziecie gotowi na kilka absolutnie zaskakujących śmierci. Jeśli wydaje wam się, że znając horrory na wylot, jesteście w stanie przewidzieć, kto zginie, a kto przeżyje, jesteście w błędzie. Ciekawe, że sami bohaterowie, stosując zasady rządzące kinem grozy, starają się wytypować kolejną ofiarę i – nie zdradzając więcej – są tak samo zaskoczeni jak widzowie. Zabieg ten wydaje się ciekawy, choć jakże banalny w swojej prostocie. Do tego twórcy bawią się horrorowymi regułami, naginając je do swoich potrzeb, przez co trudniej jednoznacznie stwierdzić, kto faktycznie przeżyje, a kto stanie się ofiarą Ghostface’a. Niezwykle podobało mi się, iż każda śmierć jest w mniejszym lub większym stopniu umotywowana nawiązaniem do oryginalnych części. To już nie tylko niczym nieskrępowana masakra nastolatków, a dokładnie przemyślana kalkulacja, gdzie nic nie jest przypadkowe.
Jeśli chodzi o samego antagonistę serii, można powiedzieć, że w piątce mamy niejako powrót do korzeni, co bardzo cieszy. Oczywiście już w pierwszych minutach można wywnioskować, kto będzie tym razem zabijał w Woodsboro, jednak nie odbiera to frajdy z finałowego odkrycia, kto faktycznie stał za wszystkimi mordercami. A trzeba przyznać, że tym razem zabójca nie patyczkuje się i momentami jego działania naprawdę przerażają. Widać to choćby w scenie otwierającej film, gdzie morderca nie tylko zadaje jednej z bohaterek ciosy nożem, ale także łamie jej nogę, zaś moment, w którym nóż przebija jej dłoń, przyprawia o autentyczne ciarki. Podobało mi się, że w przeciwieństwie do poprzednich odsłon tym razem wszystkie morderstwa wydawały się być jak najbardziej realistyczne, choć z lekką nutką szaleństwa. W prawdziwym świecie byłyby równie makabryczne. Trzeba przyznać, że brutalność ta zbliża nową odsłonę do bycia faktycznie przerażającym horrorem, a nie tylko metakomentarzem na temat gatunku.
Jeśli mowa o trzecim akcie filmu, wydaje mi się być zbyt przyśpieszony i zamiast spójnego finału otrzymujemy nagromadzenie wątków, które koślawo się ze sobą zazębiają. Ale to bez znaczenia, bo całość daje naprawdę dużo emocji – szczególnie gdy jest się osobą, która na serii Krzyk się wychowywała. Każdy ze znajomych elementów sprawiał, że autentycznie robiło mi się ciepło na sercu, i byłam szczęśliwa, że twórcy starali się naprawić błędy z poprzednich sequeli, które to mimo wszystko dalej uwielbiam. Trzeba też mieć na uwadze, że nigdy nie powstanie drugi tak film jak oryginalny Krzyk. Jednak piąta odsłona stara się wziąć wszystko, co najlepsze, z pierwszego filmu i pokazać ciekawą wariację na jego temat. Niektórzy współcześni twórcy powinni uczyć się na tym przykładzie, jak kręcić kontynuacje.
Nowy Krzyk to naprawdę dobra próba stworzenia filmu, który zaspokajałby oczekiwania tak współczesnego widza, jak i fanów, którzy serię znają na wylot. To ciekawa próba przywrócenia świetności slasherom, które ostatnimi czasy koncentrują się bardziej na remake’ach oraz sequelach, z czego nabijają się sami bohaterowie filmu. Produkcja świetnie sprawdza się zarówno jako kontynuacja oryginalnej tetralogii, jak i samodzielny byt, który na nowo opowiada historię morderstw w fikcyjnym miasteczku Woodsboro. To także pokazanie, że przez ostatnie 25 lat nasze postrzeganie horrorów znacznie się zmieniło, bowiem powstaje coraz więcej tworów zaliczanych do gatunku np. horroru folklorystycznego. Można powiedzieć, że kolejna odsłona Krzyku pojawia się co dekadę, by zrewidować nasze postrzeganie tego gatunku. Czy mistrz Wes Craven byłby zadowolony z takiego obrotu sprawy? Myślę, że nowy Krzyk przypadłby mu do gustu.