Kryptonim U.N.C.L.E.
Zastanawiam się, jak wielu fanom twórczości Guya Ritchiego spodoba się jego nowy film. Powstały na podstawie serialu sprzed pięćdziesięciu lat Kryptonim U.N.C.L.E. bez wątpienia jest dziełem, które ma wszystkie wyznaczniki kina brytyjskiego reżysera, począwszy od dynamicznego montażu, atrakcyjnych i nierzadko efekciarskich zdjęć, bogatej w piosenki ścieżki dźwiękowej, po wyrazistych bohaterów, różne odcienie humoru, zaskakującą brutalność oraz umiejętność balansowania między powagą a żartem. W jego nowym filmie występuje to wszystko, choć w proporcjach świadczących o tym, że Ritchie być może nieco spokorniał i uspokoił się.
[quote]Rozrywka to wyjątkowa, daleka już nie tylko od pierwszych dokonań reżysera, ale nawet ostatnich obu części Sherlocka Holmesa.[/quote]
Rok 1963. Napoleon Solo, były żołnierz i złodziej, obecnie pracujący na usługach CIA jako ich najskuteczniejszy szpieg, ma za zadanie wydostać z Berlina Wschodniego Gaby Teller, córkę wybitnego fizyka nuklearnego. Ten zapadł się zaś pod ziemię, prawdopodobnie pracując nad skonstruowaniem bomby atomowej dla neonazistów. Solo przewozi dziewczynę na drugą stronę Muru, choć nie bez problemów – niezmordowanemu agentowi KGB Illyi Kuryakinowi prawie udaje się ich złapać. Jakie zdziwienie rysuje się na twarzach zarówno amerykańskiego, jak i radzieckiego agenta, gdy dzień później dowiadują się, że muszą ze sobą współpracować. Oba mocarstwa nie mogą przecież dopuścić do tego, aby broń jądrowa znalazła się w rękach kogoś trzeciego. I tak oto Solo, Kuryakin oraz Teller ruszają razem do Włoch w celu pokrzyżowania planów nikczemnej Victorii Vinciguerry i jej męża.
Umiejscowienie akcji w latach 60. niejako wymusiło na Ritchiem mniej inwazyjne podejście do materiału, czyniąc z Kryptonimu U.N.C.L.E. coś więcej niż najspokojniej opowiedziany film w jego karierze. To raczej dzieło, które mogłoby powstać w tamtej dekadzie, gdyby twórca Przekrętu wtedy właśnie żył i pracował. Narracyjnie jest to nadal kino dynamiczne, lecz tej szybkości nie czuć tak, jak miało to miejsce w przypadku poprzednich dzieł reżysera. Zasługa to zarówno wyjątkowo klasycznej (jak na niego) pracy kamery, jak i samej historii, niespecjalnie skomplikowanej, by nie powiedzieć prostej jak drut. Ritchie próbuje ją nieco urozmaicić małymi retrospekcjami tłumaczącymi w szczegółach, co miało miejsce kilka scen wcześniej. Ani to potrzebne, ani udane – nietrudno zgadnąć, że pewnych rzeczy reżyser nam nie mówi, lecz je sobie dopowiadamy. Nie ma konieczności wyjaśniać nam czegoś, co już i tak wiemy. Parę scen jest tu również zmontowanych w specyficznym dla Ritchiego stylu, jakby przypomniał sobie, z czego jest znany. Zaledwie śladowe ilości, choć odznaczające się wyjątkową intensywnością, jak na niego przystało.
[quote]U.N.C.L.E. stawia na atmosferę budowaną wspaniałymi zdjęciami, wprawiającymi w zachwyt kostiumami i scenografią, elegancką ścieżką dźwiękową wzbogaconą o zestaw piosenek z ówczesnej dekady. Tak dobrego soundtracku nie słyszałem od dawna![/quote]
Oczywiście znajdą się tu również oryginalnie zrealizowane sceny akcji oraz duża dawka humoru, która ma w sobie sporo starodawnego czaru. W jakim innym filmie można usłyszeć, jak dwóch mężczyzn się kłóci, starając się drugiemu udowodnić swoją wyższość w takim temacie jak moda damska? Solo i Kuryakin dogryzają sobie nie jak współcześni faceci, lecz przedstawiciele całkiem innego gatunku – ludzi ubranych tak dobrze, że aż przykro się robi, gdy zmieniają swoje idealnie skrojone garnitury na czarne kostiumy do równie czarnej roboty.
Potężnie zbudowanemu Henry’emu Cavillowi bardziej do twarzy w pelerynie Supermana, ale nie sprawia też wrażenia, aby Solo źle czuł się w eleganckim gajerze. Jego luz staje się aż nadto widoczny za każdym razem, gdy się odzywa, nie siląc się na żarty, ale dając do zrozumienia, że stosunek, jaki ma do pracy jest mniej poważny niż być powinien. Armie Hammer ze swoim rosyjskim akcentem oraz stale zaciśniętymi pięściami ma ciekawszą rolę – jest bohaterem ze skazą, niestabilnym psychicznie, sztywnym i wiecznie poważnym, górującym jednak nad swoim partnerem, za każdym razem, gdy pewność siebie Amerykanina wydaje się być zgubna. Obaj są w swoich rolach bardzo dobrzy, ale w duecie brakuje im zgrania, tak jakby każdego z nich interesował tylko własny bohater. Ich partnerki, Alicia Vikander oraz Elizabeth Debicki, olśniewają w fantazyjnych sukniach i zmysłowych pozach. W przypadku tej drugiej, która gra czarny charakter, trudno jednak odczuwać jakikolwiek niepokój i niebezpieczeństwo z jej strony. Jej postać jest zła, lecz dużo lepiej sprawdza się jako obiekt pożądania.
Podobnie sam film Ritchiego, bardziej do smakowania niż ekscytowania się przygodami szpiegów. Do podziwiania, nie zaś przeżywania. Nie sposób bać się o bohaterów, skoro wolimy przyglądać się całej oprawie. Napięcia praktycznie brak, bo wszyscy za ładnie wyglądają, a robota reżysera, próbującego nas uwieść, wysuwa się na plan pierwszy. Wychodząc z kina, a nawet dużo później, pozostawała we mnie nie historia, ani bohaterowie, nawet nie co efektowniejsze sceny akcji, ale klimat eleganckiej zabawy, podróży w czasie do lat 60. poprzedniego wieku. Swoiste wakacje wśród modeli i modelek o wyjątkowym zestawie umiejętności.
Dla wielu Kryptonim U.N.C.L.E. będzie koronnym przykładem wyższości formy nad treścią, czyli czegoś, co zarzucano jego reżyserowi od początku kariery. Z drugiej jednak strony całe to przestylizowanie czyni z komedii szpiegowskiej Ritchiego wyjątkowo satysfakcjonujące doznanie. Jest to dziełko ślicznej urody, nawet jeżeli poza podnietami natury estetycznej ma niewiele więcej do zaoferowania. Kontekst historyczny jest ważny tylko po to, aby uświadomić widzom, że Solo i Kuryakin mogliby w każdym momencie obrócić się przeciwko sobie. Scena z nazistowskim oprawcą nieco burzy przyjemną atmosferę, choć puenta jest zabójczo zabawna. Podobnie jak sam casting – Amerykanina gra Brytyjczyk, Rosjanina Amerykanin, Niemkę Szwedka, a Włoszkę Australijka z polskim nazwiskiem. I tylko Anglik Hugh Grant jako tajemniczy Waverly pozostaje przy swojej narodowości.
[quote]Moja ocena odzwierciedla ubaw, jaki miałem podczas seansu, ale potwierdza też, że czasem styl wystarczy, aby przykryć niedostatki fabuły, a nawet aby tę fabułę zastąpić.[/quote]
W jednej ze scen akcji szpieg Solo ma czas zatrzymać się i zjeść kanapkę z serem oraz pomidorem, popijając przy tym dobre wino. Moment właściwie po nic, dla żartu, ale podkreślony romantyczną piosenką Peppina Gagliardiego i skoncentrowaniem się na spokojnym oraz zainteresowanym jedzeniem Cavillu zamiast na toczącym się w tle pościgu, trafnie oddaje intencje Ritchiego. Bardzo przyjemny i odprężający prezent na koniec letniego sezonu w kinach.
korekta: Kornelia Farynowska