KRUK. Pokra(kra)czne kino zemsty [RECENZJA]
Zemsta jest jednym z najczęściej wykorzystywanych toposów w światowej kulturze, z którego przez wieki korzystali najwięksi poeci, twórcy muzyki, filmowcy, a nawet malarze. Zarówno dla artystów, jak i odbiorców tekstów kultury wendeta była, jest i będzie motywem niezwykle atrakcyjnym oraz chwilami katartycznym. Wspomniane właściwości toposu zemsty widoczne są także w serii sławnych komiksów Kruk Jamesa O’Barra, które to stanowiły wyraz rozpaczy autora po tragicznej śmierci ukochanej i przy okazji przyczyniły się do powstania kultowego filmu Alexa Proyasa z 1994 roku, jego trzech nieudanych kontynuacji, kanadyjskiego serialu telewizyjnego oraz recenzowanej poniżej produkcji, którą możemy właśnie oglądać na kinowych ekranach.
Kruk Ruperta Sandersa skupia się na Eriku Dravenie (Bill Skarsgård), który wraz z ukochaną Shelley (FKA twigs) pada ofiarą brutalnego morderstwa. U progu zaświatów Eric otrzymuje propozycję nie do odrzucenia. Nieśmiertelny i prowadzony przez władcę zmarłych – kruka może jeszcze wyrwać Shelley ze szponów śmierci. Wystarczy, że jego miłość do ukochanej pozostanie niezachwiana i dokona krwawej zemsty na wszystkich ich oprawcach. Tak rozpoczyna się podróż Erika przez świat żywych i umarłych.
Powyższy opis najnowszego odczytania Kruka jest li tylko obietnicą gruszek na wierzbie. Sednem i sensem komiksów O’Barra a później kultowej adaptacji Proyasa jest przecież bezbrzeżny gniew oraz żal wypełniający głównego bohatera. Gniew i żal, które nie służą wyłącznie usprawiedliwieniu jego przemocy wobec oprawców, ale również stanowią fragment eksploracji jego straty i traumy. Rupert Sanders i autorzy scenariusza nowego Kruka ewidentnie tego nie zrozumieli, bo zamiast wykorzystać motyw zemsty w celu skupienia się na odkrywaniu bólu związanego ze stratą najbliższej osoby, a także sposobami na jego przezwyciężanie, tworzą pokraczną opowieść o właściwie niczym. Okej, postaram się pozostać fair. Być może ostatecznie dałoby się odczytać film twórcy Królewny Śnieżki i Łowcy jako rzecz o poświęceniu, ale jest to szyte tak grubymi nićmi i tak skrzętnie ukryte pod warstwami dziwactw fabularnych, że doprawdy trudno ostatecznie uwierzyć w jego ofiarny charakter.
Błędem najnowszego Kruka jest także próba przedstawiania genezy zarówno głównego bohatera, jak i miłości jego oraz Shelley. Cały ten proces trwa u Ruperta Sandersa jakieś 40 minut filmu, a i tak ostatecznie widz odnosi wrażenie, że tę dwójkę łączy właściwie tylko smutek, zaczytywanie się w twórczości Rimbauda (skąd w ogóle ten pomysł?) oraz pociąg do dragów i tatuaży. Reżyserowi Kruka z pewnością nie pomaga w tej części produkcji FKA twigs, która choć może wokalistką jest całkiem niezłą, to już aktorką niekoniecznie. Jej Shelley jest płaska, przez co śmierć dziewczyny mało mnie obeszła. Nie twigs jest jednak w tym aspekcie największym problemem. Ten polega bowiem na tym, że tak naprawdę Eric i Shelley mogliby po tych 40 minutach miłosnych igraszek zginąć z rąk przypadkowych bandziorów i właściwie nie wpłynęłoby to jakoś znacząco na przebieg historii. Czarny charakter Kruka Sandersa niejaki Vincent Roeg (Danny Huston) wzbudza bowiem miast strachu śmiech, chociaż uzbrojono go w szeptańskie, przepraszam, szatańskie moce.
I wierzcie mi lub nie, ale gdy wreszcie przychodzi czas zmartwychwstania Erika i długo oczekiwanej zemsty, robi się jeszcze gorzej. Mamy wtedy do czynienia z istnym scenariuszowym bałaganem. Film skacze między kulawym kryminałem, mało wzruszającym melodramatem a pozbawioną gracji akcją. Największy żal w tym wszystkim Billa Skarsgårda, który niejednokrotnie udowodnił, że potrafi wykrzesać z granych postaci 110% ich potencjału. U Sandersa mógłby grać nawet na 200%, a i tak w naszej pamięci pozostanie smutnym kolesiem ucharakteryzowanym na Jokera granego przez Jareda Leto.
Nie należę do osób, które uważają, że Kruk Proyasa to kino pozbawione błędów. To raczej film, który stał się legendą z wiadomych, przykrych przyczyn i który charakteryzuje się niebywałym wręcz klimatem oraz przede wszystkim stylem. Piszę o tym, bo myślałem, że w Kruku Sandersa zobaczę choć odrobinę tego specyficznego estetycznego wyczucia Proyasa. Nie zobaczyłem. Sanders miał bowiem swoją uwspółcześnioną wizję tej produkcji. Kruk A.D. 2024 zatopiony jest w stylistyce emo, ale nie takiej buntowniczej, lecz tej przefiltrowanej, fotoszopowanej, jakby wprost z okładek modnych czasopism.
Zdaję sobie sprawę, że najnowszy Kruk powstawał jakieś 15 lat, że jego reżyserzy, operatorzy, aktorzy co jakiś czas się zmieniali. Nie zmienia to jednak faktu, że w pewnym momencie należało po prostu ten projekt porzucić, aniżeli serwować publiczności coś na kształt zlepka kilku filmów bez smaku, stylu i sensu i jeszcze liczyć na to, iż to pokra(kra)czne kino zemsty w jakimś stopniu się zwróci.