KRÓLOWE ZBRODNI. Nie róbmy polityki, róbmy dobre filmy
Debiut na stołku reżyserskim Andrei Berloff (scenarzystki Straight Outta Compton) miał zapewne być powiewem świeżości w nabrzmiałej od klisz konwencji kina gangsterskiego. Zamiast mężczyzn to kobiety grają pierwsze skrzypce, a obok przewidywalnego strzelania i rzucania przekleństwami pojawia się spory kontekst społeczny. Jednak konia z rzędem temu, kto jest w stanie w Królowych zbrodni odnaleźć chociaż pojedynczy element zasługujący na pochwałę. Może i chęci twórczyni były dobre, ale wiadomo, co jest takowymi wybrukowane.
Sęk w tym, że film Berloff powstał o wiele za późno. Tylko w przeciągu kilku ostatnich miesięcy polscy widzowie mogli zapoznać się z dwoma znacznie lepszymi historiami o kobietach zmuszonych przez biedę do przeprowadzania napadów. Mowa o znakomitych Wdowach Steve’a McQueena oraz serialu Good Girls stacji NBC. Film był fenomenalnie zrealizowanym portretem społeczności odartej ze wszelkiej wiary w prawidłowe funkcjonowanie systemu, z kolei telewizyjna produkcja była ciosem wymierzonym z „męski świat”, poprowadzonym w delikatnie komediowym tonie. Na ich tle Królowe zbrodni prezentują się boleśnie odtwórczo. Jako że fabuła pozostawia wiele do życzenia, na koniec seansu pozostaje poczucie ogromnego rozczarowania i zmarnowanego czasu.
Oto Kathy (Melissa McCarthy), Ruby (Tiffany Haddish) i Claire (Elizabeth Moss) mieszkają w nowojorskiej dzielnicy Hell’s Kitchen, dzielnie znosząc zadawane im cierpienie ze strony okropnych mężów. Niby na biedę nie narzekają, wszak mężczyźni parają się gangsterką i nadal zdobywają jakieś profity, ale cóż z tego, skoro kobiety doznają z ich strony upokorzeń, wyzwisk, a nawet fizycznej agresji. Szansa dla bohaterek pojawia się wraz ze złapaniem ich małżonków przez policję i otrzymaniem przez nich kary trzech lat więzienia za napad na sklep. Zaczyna się nerwowe odliczanie, gdyż kobiety czują, że jest to dla nich czas na przeprowadzenie życiowej rewolucji i wyzwolenie się spod władzy bezwzględnych oprawców.
Berloff nie wychodzi jednak poza tradycyjne ramy kina gangsterskiego. Ponownie, wzorem wcześniejszych twórców, babrze się w błocie pokrętnie rozumianego „kodeksu złoczyńców” opartego na wierności przestępczej rodzinie, znowu opowiada o przemocy napędzanej ambicjami i chorą potrzebą wyrównania warunków z przeszłości. Zaludnia karty scenariusza papierowymi postaciami prowadzonymi od początku do końca bardzo zachowawczo, nie dając odbiorcom absolutnie żadnej możliwości emocjonalnego zaangażowania, choćby nawet na podstawowym poziomie.
Jako „nowość” można potraktować postawienie kobiet na szczycie gangsterskiej piramidy, ale niestety droga protagonistek ku władzy zostaje przedstawiona kompletnie niewiarygodnie. Kilka gróźb, groźnych min i pomoc dwóch rzezimieszków w zupełności wystarcza, by dotychczasowe „kury domowe” stały się bezwzględnymi bandytkami gotowymi na wszystko. Szczególnie żenujący jest wątek bitej przez męża Claire, ponieważ bardzo trudny temat zostaje instrumentalnie wykorzystany do zbudowania psychologicznego tła postaci. Kilka klisz i rozumiana po nowoczesnemu potrzeba przebijania patriarchalnego balonika prowadzi do stworzenia karykaturalnej opowieści o potrzebie emancypacji. To symptomatyczne, że w imię wolności i prawa do samostanowienia reżyserka całkowicie rozgrzesza portretowane bohaterki. Wprawdzie motywy (upodmiotowienie wcześniej dyskryminowanych kobiet) są słuszne, ale relatywizowanie popełnianych przez nich zbrodni jest obrzydliwe pod względem moralnym.
Bo Berloff nie tworzy przecież pulpowej historii okraszonej postmodernistycznym „puszczaniem oka”. Wprawdzie ucieka od nadmiernej powagi, umieszczając gdzieniegdzie żarty wypowiadane przez bohaterki, ale interesuje ją głównie zemsta ofiar na swoich oprawcach w duchu konwencji kina gangsterskiego. Jasno stawia granice między dobrymi a złymi, po jasnej stronie mocy lokując kobiety, które finalnie wcale nie tak daleko będą stały pod kątem etycznym od wcześniejszych katów. Może właśnie w tym tkwi sekret totalnej klapy przedsięwzięcia, w nieumiejętności nabrania dystansu i odnalezienia w postępowaniu bohaterek wyraźniejszych niejednoznaczności. Jakże daleko temu filmowi pod tym względem do serialu Jett stacji Cinemax.
Królowe zbrodni to festiwal nietrafionych wyborów, z obsadzeniem Domhnalla Gleesona w roli wietnamskiego weterana na czele. Cały film jest jak gra tego aktora: napina muskuły, stroi groźne miny, odważnie szermuje obrazami przemocy, przy czym częściej naraża się na niezamierzoną śmieszność. Wydaje się, że reżyserką za bardzo owładnęła feministyczna idea, przez co kompletnie zapomniała o człowieczeństwie swoich bohaterek. A skoro dialogi czasami brzmią tak, jak gdyby zostały wyrwane z dzieł klasyki gatunku, to i potencjał zatrudnionych aktorek pozostaje kompletnie niewykorzystany. Z tego też względu po seansie pozostaje poczucie, iż Królowe zbrodni raczej nie zapiszą się złotymi zgłoskami w annałach światowej kinematografii.