KRÓL. Zwycięstwo ma smak błota
Pierwsza scena Króla przenosi nas na pole świeżo zakończonej bitwy. Ognie walki dogasają, ostatni przegrani wydają ostatnie tchnienia, wygrani przechadzają się między ciałami, zbierając trofea. W tle majaczy piękny górski krajobraz z różowym niebem podczas wschodu słońca. Obraz ten momentalnie przywiódł mi na myśl Makbeta Justina Kurzela, jednak przeczucie, że w filmie Davida Michôda będę miała do czynienia z podobnie mistyczną średniowieczną Anglią, szybko zniknęło. Król nie stylizuje, nie upiększa średniowiecza. Jedyne, co pięknego tu spotkamy, to Timothée Chalamet i Robert Pattinson, który wygląda jak młodszy brat samego siebie. Król to surowy, brzydki, ale przez to do bólu wiarygodny obraz średniowiecznego rycerskiego świata. Jako film o władzy i wyniszczających ambicjach nie sprawdza się jednak najlepiej.
Początek XV wieku. Krnąbrny książę Hal, odwróciwszy się od swojego ojca, wybiera życie pijaczyny włóczącego się po podzamkowych karczmach. Kiedy jednak przeznaczenie się o niego upomina, a chłopak staje przed obowiązkiem przejęcia schedy po zmarłym królu, Henryk V musi z lekkoducha przeobrazić się w odpowiedzialnego władcę – głowę państwa. Państwa, nad którym unoszą się widma nie tylko wojen domowych, ale i groźba konfliktu z najpoważniejszym wrogiem – Francją. Starając się nie powielać błędów próżnego, butnego ojca, Henryk pragnie dowieść swojej dojrzałości bez niepotrzebnego angażowania kraju w wyniszczające konflikty. Korona jednak ciąży mu na głowie bardziej, niż można się było tego spodziewać, wyraźnie oddalając go także od wiernego przyjaciela Falstaffa. Podobnie presja oraz duma, które w końcu popchną młodego władcę do podjęcia istotnych, ryzykownych dla kraju decyzji.
Prawdopodobnie nie zwróciłabym uwagi na ten film, gdyby nie hype Netfliksa oraz buzie Chalameta i Pattinsona. Choć filmy historyczne nigdy nie były moją broszką, Król dziwnym trafem wciągnął mnie od pierwszych scen. Z minuty na minutę moje zaangażowanie jednak słabło. Nie mogłam oprzeć się wrażeniu, że film, choć długi, bo ponad dwugodzinny, gdzieś się spieszy. Pierwsza godzina jest dotkliwie poszatkowana, tworząc zlepek krótkich, szybko urywanych scenek. Gdy fabuła w końcu zaczęła przeć do przodu, odniosłam dziwne wrażenie, jakby ominęło mnie jakieś istotne rozwinięcie. Jakbym włączyła losowy, wyrwany z kontekstu odcinek jakiegoś serialu. Wynikało to głównie z pośpiechu twórców oraz niewykorzystywania potencjału ciekawych bohaterów i ich wątków. Zdążyłam już na wstępie zauważyć, że Król może mieć zadatki na serial. Taką Grę o tron w szekspirowskim stylu. Sam film Davida Michôda mógłby być pilotem tego serialu, zachęcającym widzów do oglądania, ale bez większego odsłaniania fabuły i jej tajemnic. Król okazał się być głównie efekciarskim odcinkiem większej całości – teatrzykiem jednej bitwy. Bitwy, co trzeba podkreślić, imponująco zrealizowanej; niemniej film z pewnością pretendował do miana czegoś większego. To nie do końca się udało.
Król miał być z założenia, jak sądzę, filmem o brutalnym świecie dumnych możnowładców, o nieznośnym ciężarze władzy oraz związanych z nim wyrzeczeniach i trudnościach. Portretem tragicznego bohatera, który pod ciężarem niechcianej władzy gubi się w dworskich intrygach, przemieniając się w swojego podejrzliwego, apodyktycznego ojca szybciej, niż sam zdążył o tym pomyśleć. Dostałam jednak stosunkowo prostą, jednoznaczną opowieść o dorastaniu w cieniu korony, która aż prosi się o rozwinięcie. Zabrakło wyraźnie zarysowanego, angażującego konfliktu wewnętrznego. Trudno nie odnieść wrażenia, że twórcy potraktowali tak ambitny temat zbyt pobieżnie (czy pospiesznie). Bądź co bądź, zakończenie sporo nadrabia, a finał, dla mnie będący pewnym zaskoczeniem, spina klamrą fabułę filmu. Nadal jednak ma się wrażenie, że jest to jedynie szczątkowy wycinek czegoś większego. Tak podana historia pozostawia po sobie pewien niedosyt.
Podobne wpisy
Wymienię jednak niektóre pozytywy, które wyjątkowo zapadły mi w pamięć. Najważniejszym momentem filmu jest, rzecz jasna, bitwa na francuskich polach, nakręcona w sposób zapierający dech w piersiach. Udało się uchwycić intymność, indywidualizm postaci w chaotycznej, zabójczej plątaninie ciał. W takich scenach wyraźnie widać, że rycerskie pojedynki nie miały w sobie niczego ze zwinności, chwalebności, bohaterstwa. W Królu są to realistyczne obrazy ciężko sapiących, ledwo poruszających się ludzi walczących o każdy kolejny oddech. Były jednak momenty, które wywoływały śmiech, choć sama nie wiem, czy powinny. I nie chcę tu mówić konkretnie o pojedynku w błocie, który moim zdaniem był najlepszym momentem całego filmu. Chodzi mi o każdą scenę z udziałem Roberta Pattinsona jako delfina, pyszałkowatego następcy francuskiego tronu. Jego dobitnie francuska postać była bliska karykaturze, która prawie ocierała się o Monty Pythona. Krótkie, ale wyraziste momenty z jego udziałem były nieocenionym powiewem komedii w momentami dusznym od powagi filmie.
Seans Króla to przyjemnie spędzone dwie godziny. To obraz cieszący oko, zrealizowany na wysokim estetycznie poziomie, idealny do obejrzenia w niedzielny wieczór. I to tyle. Nie zapisuje się w pamięci na dłużej. Tak jak większość filmów, których ocena waha się między 6 a 7, rozważania na jego temat kończą się z momentem zniknięcia z ekranu napisów końcowych. Studziłabym emocje, według mnie Król nie ma podstaw, by zawalczyć w oscarowym konkursie. Nie zostawia dużego miejsca na zachwyty, może prócz wspaniałej gry aktorskiej Chalameta, który potrafi idealnie wpasować się w każde tło, wyciągnąć ze swojej roli najwięcej, jak się da, nawet jeśli jego postać pozostawia trochę do życzenia. Ale chyba niewielu jeszcze to zaskakuje.