KOWBOJ Z SZANGHAJU, czyli Dziki Zachód okiem Jackiego Chana. Nudzić się tu nie sposób
Autorem tekstu jest Piotr Żymełka.
Kino, szczególnie w latach osiemdziesiątych i dziewięćdziesiątych, dało nam mnóstwo przykładów buddy movie, czyli filmu kumpelskiego, w którym dwóch niedobranych charakterologicznie bohaterów musi ze sobą współpracować. Początkowa niechęć, w trakcie rozwoju fabuły zamienia się w przyjaźń. Formuła ta świetnie zadziałała chociażby przypadku doskonałej tetralogii „Zabójcza broń”, ale scenarzyści próbowali tworzyć różne, czasami bardzo egotyczne duety. W 2000 na ekranie spotkali się Jackie Chan i Owen Wilson, by zaprosić widza na Dziki Zachód skąpany w sosie kina kopanego.
„Kowboj z Szanghaju” powstał na fali popularności jaką zyskał Chan po występie w „Godzinach szczytu” Bretta Ratnera. Próbował on podbić Hollywood już wcześniej, najpierw dość nieśmiało w „Wyścigu armatniej kuli” (i sequelu), gdzie zniknął wśród gwiazdorskiej obsady, potem nieco odważniej w „Drace w Bronksie”, aż wreszcie mu się to udało, właśnie dzięki filmowi Ratnera. Z dyskontowaniem sukcesu w Ameryce bywało później różnie, ale akurat duet z Owenem Wilsonem należy zdecydowanie do tych lepszych dokonań Chana w Hollywood. Mamy tu zderzenie dwóch kultur – zachodniej, uosabianej przez złodziejaszka Roya O’Bannona (którego prawdziwe nazwisko zostaje ujawnione pod koniec filmu i stanowi jedno z wielu mrugnięć okiem do widza) i wschodniej, pod postacią członka straży cesarskiej Chona Wanga. Protagoniści łączą siły, by uratować księżniczkę Pei Pe (Lucy Liu). Oczywiście ich współpraca będzie pełna nieporozumień, a cierpliwość (głównie) Wanga, zostanie wielokrotnie wystawiona na próbę.
W filmie sygnowanym osobą Jackiego Chana nie mogło zabraknąć widowiskowych scen walki, często z szaloną choreografią i z wykorzystaniem elementów otoczenia. Fani talentu Chińczyka nie będą zawiedzeni, bowiem dostajemy kilka naprawdę spektakularnych sekwencji bijatyk, dodatkowo zmieszanych z motywami charakterystycznymi dla westernu – mamy więc napad na pociąg, bójkę w klasztorze gdzieś pośrodku prerii, starcie z Indianami i wiele innych. A wszystko w typowym dla Chana, komediowym anturażu. Nudzić się tu nie sposób.
Oprócz wygibasów chińskiego gwiazdora, film oferuje jeszcze kilka atrakcji. Źródłem komizmu są wspomniane różnice kulturowe. I choć dałoby się z tematu wycisnąć więcej, to gagów związanych z pochodzeniem Wanga i jego podejściem do rozwiązywania problemów, znajdziemy całkiem sporo. O’Bannon natomiast, złodziejaszek zdradzony przez towarzyszy, odgrywany jest ze zwyczajową manierą Wilsona – to sympatyczny niezdara przechwalający się swoimi znacznie wyolbrzymianymi umiejętnościami, ale w gruncie rzeczy posiadający gołębie serce. Razem z Chanem są bardzo sympatycznym ekranowym duetem, dorównującym temu, który Chińczyk stworzył z Chrisem Tuckerem w trylogii „Godziny szczytu”.
Podczas seansu można wypatrzyć mnóstwo nawiązań do klasyki gatunku – wśród nich do spaghetti westernów Sergio Leone, „W samo południe”, „Butcha Cassidy’ego i Sundance Kida” i innych. Oprócz tego w kadrze pojawiają się Xander Berkeley i Walton Goggins, a podczas napisów twórcy zamieścili nieudane ujęcia, co stanowi kolejną cechę charakterystyczną filmów z Chanem. Ponadto, mimo że na ekranie pada kilka trupów, a bohaterowie regularnie okładają się po twarzach, nie ma tu w zasadzie brutalnej przemocy – nad całością unosi się raczej klimat lekkiej, odprężającej przygody wspaniale podkreślanej przez muzykę Randy’ego Edelmana z wpadającym w ucho motywem przewodnim.
„Kowboj z Szanghaju” sprzedał się na tyle dobrze, że nakręcono w niczym nie ustępujący mu sequel, o którym napiszę wkrótce. Tymczasem warto sprawdzić, jak wygląda Dziki Zachód okiem Jackiego Chana.