search
REKLAMA
Archiwum

KONTROLERZY (2003)

Paweł Marczewski

12 grudnia 2017

REKLAMA

Wiadomo powszechnie, że czytanie dzieciom nie jest w modzie. Rodzicom z reguły brakuje na to czasu i tym samym pozbawiają się korzyści płynących ze stosowania niezwykle skutecznego pedagogicznego narzędzia, jakim są baśnie. Współcześni milusińscy nie boją się Baby Jagi. Starucha zżerająca dzieciaki i okupująca domek z piernika? Litości… Harry Potter – no, ten to jeszcze jakoś ujdzie. Śmiga na miotle i nie bawi się w jakieś dziecinne entliczki pentliczki i inne stoliczki. Skoro do dzieci niezbyt trafiają nauki zawarte choćby w dziełach braci Grimm, trzeba było wymyślić coś nowego. Miejskie legendy, których Stany Zjednoczone są istną wylęgarnią.

Krótkie opowieści doskonale nadające się do tego, aby opowiedzieć je przestraszonym kolegom na szkolnym korytarzu podczas przerwy. O tym, że sąsiad to podobno seryjny morderca… Albo o tym, że w kanałach żyje aligator – niegdyś był prezentem dla koleżki z 4D, który jednak szybko znudził się zwierzęcym podarkiem… Można też, jak węgierski reżyser Nimrod Antal, opowiedzieć o kontrolerach z metra, ludziach wyrzuconych na margines, żyjących w swoim podziemnym świecie, czekających tylko na to, żeby wyciągnąć brudną dłoń i wymamrotać „bileciki do kontroli”.

Główny bohater filmu Kontrolerzy nigdy nie staje na stopniach ruchomych schodów, łączących podziemny świat z głównym nurtem życia, jaki płynie na powierzchni. Gdy reflektory ostatnich pociągów nikną w tunelach metra, a na peronach gaśnie światło, Bulcsu układa się na ławce bądź pod jakimś filarem i próbuje zasnąć, przeczekać jakoś do następnego poranka, kiedy razem z czterema kolegami założy na ramię opaskę i zacznie sprawdzać bilety pasażerów. Plątanina tuneli, peronów i schodów z rozrzuconymi gdzieniegdzie pomieszczeniami to uniwersum rządzące się własnymi prawami. W światku „kanarów” prestiż mierzy się skutecznością wyłapywania gapowiczów i efektywnością w ściąganiu od nich kar. Można też urządzić śmiertelnie niebezpieczny bieg, będący w istocie ucieczką przed pędzącym pociągiem. Tu dzień niczym nie różni się od nocy, a problemy przyniesione z powierzchni wydają się szczególnie wyraźne w świetle jarzeniówek. Na nieco groteskowy światek kontrolerów pada cień – coraz częściej oczekujący na pociąg pasażerowie lądują pod jego kołami. Wygląda na to, że nie mamy tu do czynienia z wypadkami. A zatem morderca – i jest nim najpewniej któryś z „kanarów”. Ktoś, kto wie co do sekundy, kiedy z tunelu wychynie pociąg.

Pełnometrażowy debiut Antala intryguje mniej więcej przez pierwszą połowę. Reżyser na dłuższy czas pozostawia wątek domniemanego mordercy na boku i koncentruje się na Bulcsu i jego kompanach. Potem jednak wątek rodem z thrillera powraca na pierwszy plan, a twórcy filmu najwyraźniej brakuje pomysłów i zaczyna się nieco powtarzać. Weźmy choćby świetną scenę, w której ekipa głównego bohatera sprawdza bilety w wagonie metra. Każdy z kontrolerów trafia na jakiegoś dziwaka – następuje feeria błyskotliwych dialogów, podparta sprawną pracą kamery i zręcznym montażem. Widz śledzi niemal jednocześnie pięć osobliwych i nieco absurdalnych konwersacji, składających się na poły z gróźb, na poły zaś z wymówek i usprawiedliwień przetykanych lekceważeniem. Wyśmienita sekwencja zostaje jednak niemal toczka w toczkę powtórzona w dalszej części filmu, tym razem na peronie.

Film Antala, co może oczywiście działać na jego korzyść, zbudowany jest przede wszystkim z niedopowiedzeń i nie do końca jasnych symboli, otwartych na wielorakie interpretacje. Im dłużej jednak oglądałem Kontrolerów, tym bardziej byłem przekonany, że to, co ma być symbolem, jest w gruncie rzeczy puste, znaczeniowo przezroczyste, zaś na ekranie zostało umieszczone jedynie dlatego, że fajnie wygląda. Wyjątek stanowią tu sceny końcowe, gdzie z kolei symbolika jest tak oczywista, że aż prostacka. Za mało uwagi poświęcono postaciom, szczególnie Bulcsu, którego motywacje do końca pozostają niezbyt jasne, choć powodowany nimi skazał się przecież sam na swoisty czyściec, jaki stanowią w filmie korytarze metra.

Opowieść o budapeszteńskim metrze (w gruncie rzeczy, mogłoby to być metro w każdym mieście naszego globu) nie jest jednak filmem złym czy całkowicie nieudanym. Jest ambitną próbą pogodzenia kina rozrywkowego (wątek tajemniczego mordercy, liczne – często udane – akcenty komediowe) z kinem artystycznym, posługującym się alegorią i przekazującym osobistą wizję reżysera. Zamiar nie powiódł się, głownie z racji niedostatku owej autorskiej wizji. Tym niemniej Antal jest twórcą obiecującym i liczę, iż w następnym dziele pokaże nie tylko, że sprawnie posługuje się rozmaitymi filmowymi technikami, ale i ma coś niebanalnego do powiedzenia.

Tekst z archiwum film.org.pl (15.01.2005).

REKLAMA