search
REKLAMA
Archiwum

NAJLEPSZY OJCIEC ŚWIATA (2009)

Maciek Poleszak

12 grudnia 2017

REKLAMA

Nieczęsto zdarza się, żebym w jakimś filmie tak mocno „znielubił” jakąś postać. Jasne, piszczące nastolatki ze slasherów i horrorowi cwaniacy, którzy muszą oddzielić się od grupy i wsadzić łeb w każdy ciemny kąt, przyprawiają o nagły skok ciśnienia, ale to raczej zasługa wątpliwej jakości pracy scenarzystów. Syn „Najlepszego ojca świata” to postać od początku do końca rozpisana w taki sposób, że nawet cała góra samozaparcia wspomaganego odpowiednimi środkami znieczulającymi nie jest w stanie skłonić do zapałania do niego sympatią. Kyle to chodzące uosobienie cech kogoś, z kim nie chciałbym mieć zupełnie nic do czynienia – jest egoistyczny, wulgarny, mało rozgarnięty, nie ma żadnych zainteresowań (poza oglądaniem niemieckich pornoli), a na dokładkę posiada zespół cech charakteru, które idealnie zawierają się w słowach „piętnastoletni dupek”.

Inni bohaterowie filmu również nie mają ochoty zacieśniać znajomości z Kyle’em, a kontakty z nim ograniczają do wysłuchiwania i ripostowania obelg, przewracania oczami, wydawania z siebie znaczących westchnięć i odwracania się na pięcie. Pierwszym wyjątkiem od tej reguły jest Andrew – jedyny prawie-jak-przyjaciel Kyle’a, który woli spędzać czas z nim, niż siedzieć w domu i narażać się na spotkanie z wiecznie pijaną matką. Tym drugim jest Lance (Robin Williams), pisarz, nauczyciel angielskiego i samotny ojciec użerający się ze swoją latoroślą. W żadnej ze swoich życiowych ról Lance się nie sprawdził – cztery nie wydane przez nikogo książki kurzą się w szufladzie, na dodatkowe zajęcia z poezji nikt nie chce przychodzić, a jego syn jest nieczuły zarówno na prośby, jak i na groźby. Totalny upadek marzeń i autorytetu, a jedyne, co łączy go z tytułowym „najlepszym ojcem świata”, to napis na starym kubku do kawy.

Chwileczkę, z tyłu okładki DVD napisali, że to „słodko-gorzka komedia”, a z powyższego opisu wynika, że to kolejny wytwór kina społecznego, skupiający się na patologiach i Ciężkim Życiu. Co z tego, że od czasu do czasu zdarzy się coś, co przy odrobinie dobrej woli można uznać za zabawne, ale i tak jest to bardziej krępujące niż podnoszące na duchu. Oszukali mnie! Chce moje pieniądze! Dobra, dam temu filmowi jeszcze parę minut. O w mordę…

Gdzieś tak w jednej trzeciej czasu trwania, kiedy upierdliwego Kyle’a ma się tak dość, że chciałoby się rzucić pilotem w telewizor, film serwuje zwrot akcji i emocjonalnego sierpowego w twarz, posługując się w tym celu jedynie paroma obrazami i piosenką ze słowami „love is simple” powtarzanymi w refrenie. W wyniku niekontrolowanej serii wydarzeń Kyle staje się idolem szkoły, a Lance zyskuje szansę na odbicie się od dna – wszyscy zaczynają go dostrzegać, jego książki może w końcu znajdą wydawcę, a koleżanka z pracy, o którą konkuruje z młodszym i bardziej przystojnym nauczycielem, poświęca mu pełnię swojej uwagi.

O czym więc jest ten film? O trudnej, ale bezwarunkowej miłości ojca do syna. O mechanizmie, który powoduje, że wyrzutek społeczeństwa staje się wzorem cnót, wbrew wcześniejszym doświadczeniom i zdrowemu rozsądkowi. O dobrych intencjach, które wraz z biegiem czasu ustępują miejsca chciwości. I w końcu o manipulacji, która wymyka się spod kontroli i w pewnym momencie musi zostać zatrzymana, w ten czy inny sposób. Warto obejrzeć ten film z kilku powodów: dla Robina Williamsa, który zalicza swój najlepszy występ od lat, dla tej jednej, wspomnianej wcześniej sceny i dla refleksji, bo temat jest naprawdę bliski każdemu z nas, a pewien przykład z naszego własnego, polskiego podwórka sam, zupełnie mimowolnie, nasuwa się na myśl.

PS
Gratulacje dla dystrybutora, który zamiast tego filmu wolał wprowadzić do kin Stare wygi, których cały scenariusz opiera się na strojeniu głupich min i zatrzymywaniu szybko poruszających się przedmiotów za pomocą krocza. Okazuje się, że Williams Williamsowi nierówny.

Tekst z archiwum film.org.pl.

REKLAMA