KOLOR PIENIĘDZY
Filmy Martina Scorsese powstałe w latach osiemdziesiątych mają swój specyficzny klimat. Nie sądzę, by było to dyktowane poddaniem się reżysera panującej wtedy modzie i estetyce. Powodu tak wyraźnej zmiany w twórczości reżysera Taksówkarza doszukiwałbym się raczej w potrzebie poznania innych filmowych gatunków i sprawdzenia się na nowym terytorium. Trzy lata po Wściekłym byku (zamykającym kontestacyjne kino lat siedemdziesiątych) w kinach pojawił się tragikomiczny Król komedii, potem w Po godzinach przemierzaliśmy wyśnione, nierealne Soho. W 1986 roku premierę miał Kolor pieniędzy – sequel klasycznego Bilardzisty z 1961 roku.
Eddie’go Felsona (Paul Newman) poznaliśmy, gdy był młodym graczem o ogromnych ambicjach. Wkraczał w świat hazardu, uzależniał się od niego, popadał w alkoholizm, oszukiwał, wiązał się z przypadkowo poznaną dziewczyną i spadał na dno. Eddie podróżuje ze swoim wspólnikiem Charliem (Myron McCormick) po Ameryce i naciąga słabszych od siebie graczy. Przez swoją lekkomyślność i pychę traci sporo pieniądze w meczu z najlepszym bilardzistą w Minnesocie – Fatsem (przekonywująca rola Jacke’a Gleasona). Felson w filmie Rossena jest postacią charyzmatyczną i władczą, ale jedynie przy bilardowym stole – gdy od niego odchodzi gubi się w życiu, staje się bezsilny, nie ma żadnego określonego celu ani sprecyzowanych potrzeb – jest życiowym rozbitkiem. Jego talent bardzo szybko okazuje się być przekleństwem. Nie ma pieniędzy, by grać z najlepszymi, a słabsi go unikają. Bilardzista po kilkunastu pierwszych minutach przestaje opowiadać o sporcie, poważnieje. Jego tematem nie jest bilard ani sportowa rywalizacja. Rossenowi chodzi o coś znacznie ważniejszego.
Kolor pieniędzy rozpoczyna się około dwadzieścia lat później. Eddie Felson (Newman w roli, która przyniosła mu jedynego w karierze Oscara) prowadzi klub z bilardem, handluje whisky – prowadzi wygodne, bogate życie. Całkowicie wycofał się z wyczynowego sportu – prowadzi ustatkowane życie biznesmena i przedsiębiorcy. Jednak zaczyna się tym życiem nudzić. I już na samym początku pojawia się dla mnie problem – trudno jest mi uwierzyć w jego przemianę. Jest to zupełnie inną postacią, jedynie noszącą to same imię i nazwisko bohatera filmu Rossena. W Bilardziście była to osoba raczej niepewna, łatwo wpadająca w uzależnienia – chwiejna emocjonalnie i depresyjna. Ledwo radząca sobie z własnym życiem prywatnym.
Po wielu latach przerwy odradza się w nim potrzeba gry, znowu sięga po bilardowy kij. Dzieje się to głównie za sprawą Vincenta (pełen energii Tom Cruise) – przebojowego gracza, który robi furorę w klubie Felsona. Przypomina mu pasję, którą z premedytacją ugasił w sobie. Felson staje się opiekunem chłopaka. Nie potrafi jednak go zmienić – jest przy nim bezradny – Vincent nie wykonuje jego poleceń, ani próśb. Jest żywiołem, nad którym nie da się zapanować. Ojcowska-synowska relacja zostaje przerwana – ale czy w ogóle ona między nimi istniała? Obaj nie potrafią się ze sobą porozumieć, wyznają inną ideologię. Felson nie chce nauczyć chłopaka lepiej grać, ale chce, aby ten na bilardzie zarabiał jak najwięcej. Bunt i kategoryczny sprzeciw ze strony Vincenta budzi Eddie’ego z letargu. Znów odkrywa w sobie zawodnika.
Scorsese wyraźnie zmienił charakter opowieści. Jego film ma zupełnie inny nastrój, nie ma też takich ambicji jak obraz Rossena. Nie stawia bohaterów w opresyjnych sytuacjach, nie przeżywają oni wielkich dylematów. Nikt nie podnosi się z dna, nikt nie potrzebuje natychmiastowej pomocy. Cały konflikt wydaje się być prostszy. Kłótnie między bohaterami nie angażują widza, bo ich relacja od początku jest niezwykle chłodna. Całą historię ogląda się z pewnego dystansu, miejscami wręcz z obojętnością. W Kolorze pieniędzy Eddie Felson odbudowuje się mentalnie, stara się odzyskać stracone dwadzieścia lat. Niestety przejmować tym będą się tylko widzowie, dla których Bilardzista jest faktycznie ważnym i bliskim filmem. Obraz Scorsese kończy się jednak zgrabnie i z klasą. Finalny pojedynek między mistrzem i uczniem zrównuje obu głównych bohaterów. W końcu dla obu bilard nie jest głównie środkiem dochodu, ale sportem, emocjonalną i fizyczną rywalizacją. Pieniądze zostają zmarginalizowane. Liczy się tylko ilość bil w łuzach, a nie banknotów w kopercie.
Jest to jednak, dla mnie, najsłabszy obraz Martina Scorsese w latach 80. Nie oferuje on widzowi zbyt wiele: ani pod względem kreacji bohaterów, przeprowadzenia fabuły czy budowania konfliktu. Tym filmem, po kilkuletniej przerwie, reżyser powoli wraca do gatunku, który najlepiej rozumie i w którego obrębie najsprawniej się porusza. Kolor pieniędzy miejscami musi kojarzyć się również z Kasynem. Jest zalążkiem tego, co w pełnym wymiarze Scorsese zaoferuje w niedalekiej przyszłości.
W swoim jak dotąd ostatnim filmie z Robertem DeNiro Scorsese wykorzystał wiele rozwiązań technicznych wypróbowanych na planie Koloru pieniędzy – płynny i jednocześnie szybki ruch kamery, montaż wyraźnie korespondujący z ścieżką dźwiękową. Trudno nie poczuć formalnego pokrewieństwa między tymi oboma filmami. Z perspektywy 2014 roku właśnie to wydaje mi się warte największej uwagi.
Tekst z archiwum film.org.pl.