KOKAINOWY MIŚ. O zgubnych skutkach zażywania narkotyków [Recenzja]
W grudniu 1985 roku w północnej Georgii znaleziony został martwy niedźwiedź czarny, który zmarł na skutek spożycia kokainy wyrzuconej z samolotu przez przemytnika chcącego pozbyć się zbędnego balastu. To zdarzenie zainspirowało napisany przez Jimmy’ego Wardena scenariusz komediowego horroru o sugestywnym tytule Kokainowy miś. Wyreżyserowany przez Elizabeth Banks film wychodzi od ejtisowej anegdoty i przeistacza ją w pastisz monster movie, według reżyserki będący rodzajem revenge story zatrutego przez narkotyki misia.
Kokainowy miś rozpoczyna się od inicjującego całą akcję oraz konwencję intra, w którym handlarz narkotyków wyrzuca z samolotu ładunek kokainy, a następnie – zamiast wyskoczyć ze spadochronem w ślad za nim – uderza się w głowę i spada nieprzytomny. Ten slapstickowy moment dosadnie pokazuje widzom, z czym mamy do czynienia – film Banks nie będzie się bawił w subtelności, sięgając do najprostszych środków w celu wywołania suspensu i śmiechu. Potem widzimy, jak tytułowy niedźwiedź spożywa również tytułową kokainę i przeistacza się w hiperaktywną, agresywną bestię masakrującą niespodziewających się krwawego końca urlopu turystów. Po takim ustawieniu przejść można już do głównej opowieści o konfrontacji człowieka z bezlitosnym reprezentantem natury.
Silnikiem napędzającym Kokainowego misia są klasycznie aranżowane sceny ataków niedźwiedzia przeszywane groteskowym humorem. Co prawda narracja budowana jest wokół kilku zmierzających do przecięcia wątków – detektywa podejmującego trop znalezionego trupa handlarza narkotyków, przemytników chcących odzyskać ładunek (w tym wątku jeden z ostatnich występów Raya Liotty), zagubionych w lesie wagarowiczów i poszukującej ich matki oraz strażniczki – ale tak naprawdę są one tylko pretekstem do kolejnych sekwencji-skeczy, w których powraca naczelny żart o naćpanym niedźwiedziu. O dziwo, w zdecydowanej większości te kolejne scenki są na tyle sprawnie zaaranżowane, że pomimo powtarzalnej formuły Kokainowy miś faktycznie śmieszy, a kolejnych pojawień się tytułowego „potwora” można wyczekiwać, by zobaczyć, jaki tym razem trick inscenizacyjny zostanie wykorzystany.
Pastiszowy impet co prawda wystarcza na niespełna 90 minut filmu, jednak prowizoryczność dramaturgii w pewnych momentach może rozczarowywać. Pretekstowość fabuły doskwiera szczególnie w finałowych aktach filmu, które próbują doprowadzić wątki niedźwiedzia i ludzi do jakiejś bardziej moralistycznej konkluzji. Zupełnie niepotrzebnie, bo w opowieści o latającym po lesie w narkotykowym szale zwierzęciu i sterroryzowanych przez nie reprezentantach zaawansowanej cywilizacji nie potrzeba zbytnio dodatkowych podtekstów czy przesłania. Banks i Warden chcą wysunąć się w stronę przewrotnej metafory przyrody „oddającej” niszczycielskie ciosy wyprowadzane w jej stronę przez ludzkość, ale wychodzi im to raczej topornie. Można się zresztą zastanawiać, czy już sam kokainowy miś jako oś narracji nie wystarczy do tego celu i w związku z tym, czy dosadniejsze uzupełnienia są w ogóle potrzebne. Psują one tylko zasadniczy pomysł, uwypuklając mielizny scenariusza, który poza tym udanie maskuje pastiszowa dynamika.
Jednak nawet jeśli Kokainowy miś cierpi przez scenariuszowe nierówności, rekompensuje to aranżacja akcji i całościowo film raczej cieszy. Na wyróżnienie zasługują też bardzo dobrze zrealizowane animacje samego niedźwiedzia nadające jego scenom realizmu, dzięki czemu nie mamy wrażenia, że oglądamy tanią parodię, ale rzeczywiście rzetelnie przygotowaną filmową zgrywę. Wbrew temu, czego można się było obawiać – że film Banks będzie viralowym baitem, bliższym c-klasowych produkcji znanych z późnonocnej telewizyjnej ramówki niż poważnemu kinu – Kokainowy miś to przyzwoita rozrywka, idealna na luźniejsze seanse ze znajomymi.