KOD DEDALA. Sztuka vs sztuczka
W naszych kinach wciąż można obejrzeć Na noże, błyskotliwy kryminał Riana Johnsona, a tymczasem otrzymujemy kolejny film o grupie zamkniętych w jednym miejscu ludzi, którzy są podejrzanymi o popełnienie potwornego przestępstwa. Tym jednak nie jest morderstwo, a wykradzenie nowej, mającej się ukazać książki. Skala niby zupełnie inna, ale jeśli w grę wchodzą ogromne pieniądze, nietrudno przewidzieć, że komuś mogą puścić nerwy, a wtedy kradzież będzie zaledwie początkiem spirali zbrodni. Kod Dedala w reżyserii Régisa Roinsarda jest właśnie takim kryminałem, który początkowo sprawia wrażenie klasycznego whodunit, aby następnie trochę odejść od przyjętej konwencji.
Bohaterami jest dziewiątka tłumaczy z różnych stron świata (głównie Europy), którzy zjeżdżają się do Francji na dwa miesiące, aby pracować nad przekładem najnowszej powieści, zamykającej słynną trylogię Dedala. Pracując w luksusowym bunkrze, nie mają żadnego kontaktu ze światem zewnętrznym – zostają im zabrane telefony komórkowe, korzystanie z internetu jest zabronione, książkę mogą tłumaczyć wyłącznie w jednym pomieszczeniu, dodatkowo strzeżonym przez uzbrojonych strażników. „Nie pozostanie żaden ślad po waszym pobycie”, tłumaczy im koordynatorka całego przedsięwzięcia, ale słowa te wydają się niemal zwiastować przyszłe kłopoty. Wkrótce po rozpoczęciu prac szef wydawnictwa otrzymuje wiadomość od nieznanego hakera z informacją, że udało mu się zdobyć pierwsze 10 stron książki i wrzuci je do Internetu, jeśli nie otrzyma sowitego okupu. Od tego momentu każdy z tłumaczy wydaje się podejrzany.
Podobne wpisy
Jestem fanem klasycznych kryminałów w duchu Agathy Christie, zatem Kod Dedala wydawał się przeciekawą propozycją, zwłaszcza że cała intryga obraca się wokół kradzieży własności intelektualnej, dzieła sztuki, czyli zbrodnią jest tu de facto piractwo. Temat w kinie praktycznie nieporuszany (jedynym przykładem, który przychodzi mi do głowy, jest inny francuski film, genialna Diva Jean-Jacques’a Beineix’go), a przecież jakże aktualny, zwłaszcza w naszej cyfrowej rzeczywistości. Nie ma w filmie miejsca, aby kwestie moralne/prawne/etyczne całego procederu ukazać w całej ich ambiwalencji, choć podoba mi się, że jednym z tłumaczy jest osoba, której przekład wcześniejszych części trylogii był nieoficjalny (a zatem nielegalny), ale jednocześnie lepszy od powszechnego. Powinno nam to coś mówić zarówno o tym bohaterze, jak i szefie wydawnictwa akceptującym translatora pirata, umieszczając go wśród nielicznych oficjalnych tłumaczy, ale ostatecznie to, co przekonało tego ostatniego, nie miało nic wspólnego z jakością przekładu.
Wszyscy są podejrzani, być może nawet ów wydawca, który z jednej strony niemal obsesyjnie strzeże trzeciej części Dedala, ale z drugiej praktycznie pełni funkcję strażnika więziennego, nie pozwalając tłumaczom na zbyt dużą swobodę. Gra go Lambert Wilson (znany chociażby z sequelów Matrixa, a nie tak dawno widziany w Ludziach Boga) i nie jest to jedyna znana twarz Kodu Dedala, którego ogromną zaletą jest międzynarodowa obsada. Mamy zatem włoskiego lizusa (Riccardo Scamarcio, John Wick 2), jąkającego się Hiszpana (Eduardo Noriega, Otwórz oczy), młodziutkiego Anglika (Alex Lawther, The End of the F***ing World), próbującą swych sił jako pisarka Dunkę (Sidse Babett Knudsen, Westworld) czy też urwaną niczym z powieści, którą tłumaczy, Rosjankę (gra ją Ukrainka, znana z Quantum of Solace Olga Kurylenko). Stawkę uzupełniają Niemka, Portugalka, Grek oraz Wietnamczyk i choć w większości przypadków ich postaci są jednowymiarowe, trudno przewidzieć, które z nich wyrosną na te wiodące, mające największy udział w historii.
Pomimo znakomitej obsady oraz świetnego i oryginalnego pomysłu (wziętego prosto z życia – równoczesne prace translatorskie w zamknięciu miały miejsce przy tłumaczeniu Inferno Dana Browna), film Roinsarda nie do końca przekonuje. Po pierwsze dlatego, że kilkakrotnie mija się z psychologicznym prawdopodobieństwem, czyniąc z bohaterów okrutników lub takich, którzy są dziwnie bezwolni wobec całej sytuacji. Zachowania postaci ocierają się miejscami o brutalną groteskę, służącą jedynie podkręceniu sensacyjności materiału. Jest i grana przez Kurylenko, pełna niemal komicznej afektacji Katerina, postać kompletnie oderwana od rzeczywistości, bardziej pasująca do poetyckiego kina sprzed pół wieku niż współczesnego kryminału. Trudno w nią uwierzyć, zwłaszcza gdy obok widzimy innych, przyziemnych bohaterów.
Drugi zarzut, być może nawet ważniejszy, dotyczy niezdecydowania twórców, co tak naprawdę kręcą. Jak na kryminalną igraszkę wykorzystującą schemat whodunit, jest to kino zaskakująco pretensjonalne, rzadko kiedy uciekające ku ożywczej rozrywce. Powodem tego jest sam Dedal, książka, o której z jednej strony słyszymy głosy pełne zachwytu, gdzie chwalony jest styl, fabuła i nawiązania do Jamesa Joyce’a i Marcela Prousta, z drugiej – fakt pozostaje faktem – jest to trzecia część cyklu z podtytułem sugerującym raczej kryminał w stylu Stiega Larssona. I nie ma nic złego, jeśli jest to faktycznie świetnie napisana pulpa. Tyle że jedno nie pasuje do drugiego. Być może miał to być komentarz na temat współczesnej literatury (i sztuki w ogóle), która nawet jeśli ma zapędy artystyczne i ambicje, prędzej czy później, skończy na śmietniku komercji. Albo krytyka tych, którzy nie potrafią odróżnić kultury wysokiej od niskiej, mieszając ze sobą te dwa porządki. Niespecjalnie jednak wierzę, czy twórcy filmu faktycznie chcieli pochylić się nad stanem obecnego przemysłu wydawniczego i sztuki. Ich dzieło ślizga się po tych tematach, bardziej zainteresowane kryminalną zagadką (a raczej zagadkami, bo nawet tożsamość autora książki jest tu tajemnicą), jednocześnie niepotrzebnie napuszone, trochę jak niektórzy jego bohaterowie.
Kod Dedala jest po części kryminałem w duchu Agathy Christie, gdzie wśród licznych podejrzanych czai się zbrodniarz, thrillerem, w którym paranoja i podejrzenia zaczynają działać przeciw grupie zamkniętych w bunkrze nieznajomych, ale również próbą przyjrzenia się temu, jak dzisiaj traktowane jest dzieło sztuki. W każdym z tych elementów sprawdza się raczej połowicznie, nawet jako zagadka – narracja, która obejmuje kilka planów czasowych, daje całkiem niezłe pojęcie, kto tu jest największym łotrem i dlaczego, na długo przed finałem. Mimo to całość jest na tyle wciągająca, że trudno nie ulec eleganckiemu urokowi filmu, być może zbyt zapatrzonemu w Sztukę, aby zauważyć, że wyżej niż sztuczka nie podskoczy.