Klucz do wieczności
Proszę mi wierzyć, to już było.
W 1966 roku John Frankenheimer nakręcił Twarze na sprzedaż, przerażający dramat fantastyczny, w którym główny bohater, mężczyzna w średnim wieku, rezygnuje ze swojego dotychczasowego życia, aby stać się dużo młodszym Rockiem Hudsonem. Po serii operacji plastycznych rzeczywiście zmienia wygląd, dostaje nowe nazwisko i dom, otrzymuje szansę przeżycia swoich najlepszych lat jeszcze raz. Ale wkrótce zdaje sobie sprawę, że to już nie dla niego, za późno na bunt przeciw prawom natury. Prawie pół wieku później Tarsem Singh kręci Klucz do wieczności, który przez pierwsze 30 minut ogląda się jak uwspółcześnioną wersję filmu Frankenheimera. Egzystencjalne pytania oraz horror nie-swojego życia zostają jednak zastąpione scenami akcji i rozwiązaniami znanymi z niezliczonej ilości filmów sensacyjnych. Tym samym powtórka z rozrywki staje się powtórką z innej rozrywki.
Miliarderowi Damianowi Hale’owi (72-letni Ben Kingsley) zostało pół roku życia, może mniej. Gdy już wie, że medycyna mu nie pomoże, znajduje wizytówkę tajemniczej firmy specjalizującej się w przedłużaniu życia. Za 250 milionów dolarów jego umysł zostanie przeniesiony do nowego, wyhodowanego ciała, które będzie mu służyć, aż znów się nie zestarzeje. Tak też się dzieje – po upozorowaniu własnej śmierci Hale odzyskuje świadomość jako młodszy i przystojny mężczyzna (39-letni Ryan Reynolds). Ma fundusze, aby rozpocząć nowe życie, ale i halucynacje sugerujące, że ciało, jakie otrzymał, wcale nie powstało w laboratorium, lecz należało wcześniej do kogoś innego. Oczywiście próbuje poznać prawdę i wtedy panowie z pistoletami oraz miotaczami ognia wkraczają na scenę.
Jak się okazuje, również i ciało zaczyna przypominać sobie swojego poprzedniego „właściciela”, zwłaszcza w sytuacjach, które wymagają użycia siły bądź posługiwania się bronią. Robi to wrażenie przez moment, a potem przypominamy sobie Tożsamość Bourne’a i czar pryska. Nietrudno docenić robotę reżysera, który inscenizuje sceny sensacyjne w sposób prosty i klarowny, rezygnując z szybkich ruchów kamery oraz licznych cięć montażowych. Gorzej, gdy za techniczną biegłością nie kryje się nic więcej.
Singh jest znany przede wszystkim jako przedkładający obraz nad fabułę stylista, próbujący swoich sił w różnych gatunkach, począwszy od mrocznego thrillera (Cela), przez przygodową fantazję (Magia uczuć) i ekranizację mitologii greckiej (Immortals. Bogowie i herosi), na bajce dla dzieci skończywszy (Królewna Śnieżka). Nie dziwi zatem fakt, że i jego nowy film odznacza się wizualną perfekcją, choć swój pociąg do rozbuchanej formy stara się hamować. Złoto w apartamencie Damiana aż za bardzo kłuje w oczy, ale już umieszczanie Reynoldsa nie w środku, a przy samej krawędzi kadru, albo zestawienie całkiem zwyczajnych krajobrazów z nieprzystającymi elementami (te wielkie ozdoby karnawałowe) przynosi cudownie niepokojące efekty, bez popadania w jakiekolwiek przerysowanie.
Również dzięki umiejscowieniu sporej części filmu w Nowym Orleanie udało się reżyserowi wykreować atmosferę beztroski i luzu, przyjemnej aktywności, czy to na boisku, czy na parkiecie, czy w łóżku. Pomaga to przebrnąć przez seans bezboleśnie, choć w drugiej połowie obrazu, gdy scenariusz przestaje nawet udawać, że chce dla widza czegoś więcej niż dostarczyć rozrywki, właśnie tej zaczyna brakować. Porzuca pytania o konsekwencje otrzymania drugiego życia, nie próbuje nawet wniknąć w zagadnienie społecznej przydatności tych, którzy zgodzili się na zmianę ciała, zaś o samym procesie „linienia” (fachowe określenie na przeniesienie świadomości z jednego ciała do drugiego) dowiadujemy się tyle, co nic. W zamian dostajemy jednak schematyczne kino sensacyjne, w którym przewidzenie dalszego ciągu historii jest tak proste, że odhaczamy tylko punkty stojące po drodze. Potrafię zrozumieć, że początkowy koncept może wielu przyciągnąć, bo nie wszyscy widzieli czarno-białe arcydzieło Frankenheimera. Ale gdy film zamienia się w kino pościgowe, łatwo zauważyć, jak bardzo jest odtwórczy.
Ostatecznie Klucz do wieczności wydaje się być filmem dla nikogo. Fanom ambitnej fantastyki i dylematów moralnych polecam Twarze na sprzedaż, miłośnikom sensacji serię o Bournie, zaś tym, którzy chcą obejrzeć coś lepszego w reżyserii Singha, radzę wybrać cokolwiek innego. Cokolwiek, bo nic gorszego nie nakręcił.
Pozostaje jeszcze Reynolds. Znów się uparł, aby być w filmie herosem, choć patrząc na jego niedawne role trudno go zrozumieć. Aktor ten zaczyna lepiej się odnajdywać w kinie skromniejszym, nie nastawionym na wybuchy, strzelaniny i odstawianie bohatera. Po co mu takie tytuły jak R.I.P.D. czy właśnie nowy film Singha, tego nie wiem. Ostatnio zagrał w Głosach mocno zwichrowanego psychicznie mężczyznę, który słucha się złowrogiego kota i morduje za jego namową. Teraz natomiast walczy i zabija bez mrugnięcia okiem, w jednej scenie żywcem spalając człowieka. Być może, gdyby zrobił to, bo tak mu nakazały gadające zwierzęta, miałoby to więcej sensu.
korekta: Kornelia Farynowska