KINGSAJZ. Fikuśny, słodki, z „fantastycznym aromatem”
Juliusza Machulskiego zna każdy Polak, ale raczej pierwszym skojarzeniem z jego postacią nie będzie fantastyka lub kolorowa bajkowość. Czy to gangsterka (Kiler), czy to film z kradzieżą jako głównym motywem (Vinci, Vabank, Volta), reżyser – w większości – kurczowo trzymał się rzeczywistych standardów. Jednak nie oszukujmy się, to tylko pierwsza, mylna obserwacja. Co jakiś czas pociągała go bajkowa i magiczna tematyka, jest to widoczne w całej jego filmografii. A mroczno-gorzka Kołysanka? A ukochana przez dosłownie wszystkich Seksmisja? A fikuśny, słodki, z „fantastycznym aromatem” Kingsajz?
Teza tego tekstu jest prosta – Juliusz Machulski dorównał czeskim filmom w ich postrzelonej koncepcji baśniowych komedii. Bo kto by się spodziewał, że tuż przed upadkiem komunizmu będziemy mieli okazję zapoznać się z szalonym, koncepcyjnym filmem o powiększających się krasnoludkach w samym środku PRL-owskiej Polski. Wyimaginowany świat twórcy najpopularniejszych polskich komedii wyróżnia się cudacznymi postaciami, wymyślnymi nazwami miejsc i swobodą w oczernianiu wytworzonej przez skrzaty utopii. I tu musimy się zatrzymać; a może ktoś się już tego spodziewał? Mechanizmy krainy zwanej Szuflandią za bardzo przypominają te partyjne; co, jeśli to niby-kino nowej przygody miało zadać jeszcze jeden, mały cios systemowi, a ciało Katarzyny Figury miało być tylko pretekstem do przedstawienia szerszego problemu? Widzicie, pojawiły nam się teraz dwa założenia – nie jest już tak do końca prostolinijnie.
Fabuła toczy się wokół tych wszystkich śmiesznych fantastycznych istot, krasnoludków, a także tytułowego „kingsajzu”, czegoś w rodzaju leku pozwalającego osiągnąć rozmiary człowieka. Jego twórca, chemik, Adaś Haps (Grzegorz Heromiński) pragnie uratować swoje nowe odkrycie, ponieważ nadszyszkownik Kilkujadek (znakomity Jerzy Stuhr) nie chce dopuścić, by prawda o eliksirze dającym wolność wyszła na jaw, a samo jego imperium Szuflandii legło w gruzach. Uciekając przed „kumotrami” dyktatora, Adaś przekazuje miksturę dawnemu przyjacielowi, krasnoludkowi Olowi Jedlinie (Jacek Chmielnik). Angażując się w walkę o wymarzoną swobodę, pomaga mu Ala (w pełnej krasie Katarzyna Figura). Pojawiają się uczucia, niebywałe wydarzenia, jak kultowe już zmniejszanie się ludzi przy użyciu „kingsajzu”. Brzmi ekscentrycznie, nieprawdaż?
Magiczne pobudki Machulskiego w tym filmie brzmią naprawdę wybornie, zręcznie wykorzystywane motywy cieszą. Po ludzku! Kingsajz obejrzałem mniej niż tydzień temu po raz pierwszy, ale to właśnie on wpisuje się dla mnie w konwencję „komedii ponadczasowej”. To obraz bez zbędnego chamstwa, niepotrzebnych przekleństw i wyuzdanego erotyzmu – choć dziecko nie dostrzeże antyutopijnych konwencji, zostanie zaczarowane przepiękną scenografią, samą majestatycznością całej „Szufladkolandii”. Dorosły zapragnie bawić się równie dobrze, kolorowa oprawa pobudzi jego zmysły, a przyglądając się totalitarnej władzy Kilkujadka, prędko znajdzie adnotacje do ówczesnej rzeczywistości. Staje się to chwilami niepokojące, gdy dodamy do tego parę symbolicznych scen, jak np. rozmowa z Więźniem Nosaczem (Ryszard Kotys), który boi się walczyć o swoją suwerenność, zasady Paragrafa (Olgierd Łukasiewicz) przypominające nieludzkie przepisy powstające w tych latach, a tortury Adasia są analogiczne do… wiadomo jakich tortur. Co więcej, wspomniani „kumotrzy” inwazyjnie przypominają Służbę Bezpieczeństwa! Ta droga interpretacji ma swoje plusy i tylko pogłębia mnie w przekonaniu o nieśmiertelności Kingsajzu. Traktowanie go jako bajkowej komedii nie zabrania spojrzeć na nią jako nienaganny manifest mistrza polskiego humoru.
Nie wolno zapomnieć nam o prawdziwych powodach, dlaczego tak często oglądamy ten film przed telewizorami w piątkowe wieczory; po pierwsze, uwielbiane zagrania produkcyjne, sprawiające, że Kingsajz budzi swoiste wrażenie produkcji świeżej, oryginalnej. „Spacer” po figurze Katarzyny Figury to scena bardzo dwuznaczna, ale nieprzekraczająca granic dobrego smaku. Pobudzająca zmysły, odważna, pojawia się z ukrycia i porywa widza, łapiąc go za gardło, niezależnie od płci. Ale przecież cała ta komedia polega na nieoczekiwanych zmianach wyznaczanych wcześniej wzorów; od akcji w naszym świecie, po przeniesienie do krainy krasnoludków, od zwykłych ludzi, po gnomy w doklejonych, sztucznych brodach. Do tego masa idei pogłębiających nas w immersji świata przedstawionego: zmiana głosu bohaterów na o wiele piskliwsze, scena walki w toalecie, gdzie zwykłe spłukanie okazuje się śmiertelne, pułapka na myszy potrafiąca skrzywdzić niejednego krasnoludka; to są drobnostki, to są naprawdę szczegóły, ale niemiłosiernie bawią. I w tym jest siła tego filmu. W bajkowych detalach.
W dzisiejszych czasach dochodzi do czegoś w rodzaju pauperyzacji polskiej komedii – oczekiwania są zupełnie inne, budżety o wiele mniejsze, a pomysłów (nagle) zaczyna brakować. Scenariuszami zajmują się ludzie pokroju Piotra Czai ((nie)serdecznie go pozdrawiam!), przeświadczeni o własnej wyższości i nieposiadający świadomości o niskim poziomie swojego humoru. Nastał czas żenujących komedii romantycznych, niezwykle grubiańskich, bazujących na bluzgach i seksie. Dochodzi do atawizmu twórczego, bo i widzowi nie potrzeba w komedii nic więcej. Dlatego, szczerze, nie dziwię się ludziom, którzy z pełnym sentymentalizmem wracają do szkoły polskiej komedii, do tytułów sztandarowych. Bo co my teraz znajdziemy ciekawego? Disco Polo, którego konwencja była dla widzów nie zawsze zrozumiała, czy Exterminator, rzeczywiście udana komedia, ale wciąż czerpiąca z prostackich żartów?
Nie zapominajcie o tych starych komediach i kultywujcie pamięć o nich. Są wspaniałe, są niesamowite, są zabawne, są ponadczasowe, są przepiękne. Przepełniają nas dumą, zrzeszają przed telewizorami, pozwalają rozluźnić mięśnie i zapomnieć o bożym świecie. Przede wszystkim są nasze. Najlepsze.