Kiedy umieram
Autorem recenzji jest Mateusz Górniak.
Spoza świata fabryki marzeń dochodzi do nas niezwykle oryginalny głos Jamesa Franco. „Kiedy umieram”, filmowa adaptacja powieści Williama Faulknera, a przy okazji przebój American Film Festival i festiwalu Nowe Horyzonty, to film odważny i bezkompromisowy. W formie kina drogi eksponuje nam zakłamanie ludzi oddanych pustym rytuałom tradycji.
Hollywood z wysokości wielkiego ekranu zawsze lubiło potępiać małe i większe grzechy swojej prowincji. Wystarczy, że wymienię „Czarny dzień w Black Rock” czy „Kto sieje wiatr”, gdzie pojawiali się nieustraszeni piewcy prawdy, marni grzesznicy i fabuła, która informowała widza, że jakkolwiek źle nie będzie, amerykańscy herosi z Hollywood zawsze dociekną prawdy i Stany Zjednoczone Ameryki istniały będą nadal w swojej chwale. Orężem w tej walce była zjawiskowa gra gatunkami i blaski aktorskiego geniuszu. „Czarny dzień w Black Rock”, hybryda filmu noir z westernem, to przede wszystkim karnawał wielkich nazwisk, dzisiaj zasiadających już na aktorskim panteonie. „Kto sieje wiatr” przypada natomiast na erę, kiedy filmy z USA miały jeszcze swój urokliwy idealizm.
Choć James Franco to jedna z najgorętszych marek w amerykańskim kinie popularnym, w swoim filmie wcale nie poszedł wytyczonymi już przez starych mistrzów ścieżkami. „Kiedy umieram” nie jest też wysokobudżetowym moralitem posługującym się sprawdzonymi chwytami. To kino pozbawione wszelkich kompleksów, odważnie penetrujące obyczajowość prowincji. Popularny aktor wyszedł poza granice cieplutkiego Hollywood i w śmiałym formalnie filmie pokazał nam świat, który gnije wraz ze swoją ślepotą, radykalizmem oraz przekonaniami ojców.
Pierwsze sceny doskonale wprowadzają nas w klimat historii. Jest środek lata na amerykańskiej prowincji lat 30’, w obskurnej chacie powoli i w cierpieniach umiera matka wielkiej rodziny, Addie Bundren (Beth Grant). Wokół trwa ponure oczekiwanie na ostateczność. Reżyser szybkimi ujęciami przedstawia nam swoich bohaterów. Widzimy cierpienie, jęki i zakłócony rytm codzienności. Niedbale wypowiadane kwestie o konieczności, bólu i własnych rozterkach korespondują z widokami brzydkiego, przedstawionego na surowo krajobrazu. Jeden z synów szykuje już trumnę, dwójka kolejnych rusza za zarobkiem, mając nadzieję na powrót przed agonią matki. Kiedy śmierć wreszcie zagląda do biednego domostwa państwa Budren, ojciec rodziny (świetny Tim Blake Nelson) mimochodem zaznacza, że wreszcie będzie mógł sprawić sobie nowe zęby. Ale najpierw trzeba pochować Addie, której ostatnią wolą było spocząć w odległej miejscowości, nieopodal Jefferson. Zaczyna się więc podróż z trumną przez połowę stanu.
Realistyczne obrazy życia prowincjonalnej rodziny szybko zamieniają się w typowe kino drogi. Konie, kareta, a na niej trumna i domownicy. Franco pokazuje nam ludzi, którzy bez zbędnego zastanowienia wypełniają testament nieboszczki. Nie czynią tego jednak z pobożnymi minami bezinteresownych pastorów znanych z kina familijnego, nie noszą też żadnych rysów bohaterstwa, pomimo krzywd, które napotykają na drodze. Reżyser momentami dzieli ekran na dwie części, aby pokazać tę pielgrzymkę hipokryzji z kilku perspektyw. Nie jest to tylko formalna brawura, a przemyślany zabieg – każdy ma okazję zwierzyć się, że spadł mu kamień z serca, że poświęcił zbyt dużo, że w drodze powrotnej pragnie załatwić aborcję albo kilka gorszy. Z tych rozmów i wewnętrznych monologów, przy których reżyser w bardzo ciekawy sposób przełamuje czwartą ścianę, dowiadujemy się, że ta rodzina zespojona jest zakłamaniem, przyzwyczajeniami i wyjątkowo tutaj pusto brzmiącym prawem Bożym. Autor nie zostawia nam żadnych złudzeń – jego bohaterowie nie odczuwają więzi międzyludzkich, a wola matki to tylko powtarzane bez zrozumienia hasło.
Maszerując u boku Bundernów obserwujemy Amerykę zmęczoną, brudną i pozbawioną sielankowego wymiaru znanego nam z obrazów o latach 30’. Spracowani ludzie występują w dekoracjach swoich ubogich chałup, starają się zarobić jakieś pieniądze na chleb i wierzyć w cokolwiek. Franco mieści w swoich kadrach tyle beznadziei i błota, ile tylko potrafi. Albo jest dokuczliwy upał, albo ulewny deszcz. Trumna z ciałem zaczyna cuchnąć, a aktorzy wykrzywiają twarze w grymasach bólu, upodlenia, nienawiści i tanich podniet. Ten specyficzny pochód pogrzebowy posuwa się naprzód, przechodzi przez kolejne, naturalistycznie skonstruowane kadry.
Franco obalił mit, który dawno już nie istniał. Bo kto wierzy dzisiaj w rolników, którzy fascynowali się Bogiem, honorem i westernem? W takich, którzy mieli swoje bydło, flagę w paski i strzelbę, którą przeganiali dzikie zwierzęta? Którzy hołdowali rodzinie, pastorowi i plackowi wiśniowemu? Dwugodzinna podróż u boku amerykańskich Kowalskich w potarganych gaciach informuje nas jednak, że nie chodzi tutaj tylko o prowincję lat 30’, a o pułapkę, w którą wpędza nas zakłamanie i klepanie bez zastanowienia pacierza swoich ojców. Z opowieści funkcjonującej w określonym kontekście historycznym, Franco wyciąga prawdy uniwersalne. Robi to jako demiurg-nauczyciel, bo nieprzypadkowo to postać kreowana przez niego jako jedyna rozumie śmiertelny absurd sytuacji i zaczyna się buntować. Nie zostawia jednak rozgrzeszenia, jak bohater „Czarnego dnia w Black Rock”, nie walczy też o sprawiedliwość i idee jak prawnik z „Kto sieje wiatr”. Wywodzący się z prowincji Darl jest dziwnie obojętny. Wie, że ten świat umiera bezpowrotnie, brnąc dalej w stronę swoich wierzeń. Autor filmu zamiast pocieszającej puenty serwuje nam fiasko moralne i gorzką prawdę, że marsz pogrzebowy rodziny Bundernów jest w rzeczywistości maszerowaniem w kółko – między starymi natręctwami i uświęconą przez Boga tradycją, którą bohaterowie wypełniają bez jej głębszego zrozumienia.
Widzimy zakłamany świat pustych gestów i wypaczonych znaków. James Franco, aktor znany z wysokobudżetowych, komercyjnych produkcji bez reszty angażuje się w opowiadanie ważnej, posiadającej misję historii. Wychodzi mu film trudny i niezwykle odważny, doskonale wpisujący się w nowohoryzontowy pogląd na kino, które szuka, eksperymentuje i szokuje ostatecznym rezultatem.