Kiedy gasną światła
Kiedy wpuszczony do sieci pod koniec roku 2013 krótkometrażowy Lights Out zaczął szturmem zdobywać popularność zarówno wśród fanów mocnych wrażeń, jak i niedzielnych widzów kina grozy, jasnym stał się fakt, że prędzej, czy później doczekamy się pełnometrażowej wersji filmu.
Na zainteresowanie ze strony większych producentów nie trzeba było czekać zbyt długo, ponieważ inwestycja stosunkowo niewielkiej sumy pieniędzy w projekt anonimowego w świecie kina Davida F. Sandberga w zasadzie gwarantowała zwrot kosztów wraz z solidną nawiązką. Efekt przeniesienia trzyminutowej opowieści o drapieżnej istocie, która pojawia się w momencie zgaszenia świateł, nie utrzymał niestety niepokojącego klimatu, jaki zadecydował o sukcesie pierwowzoru. Kiedy gasną światła to typowy amerykański straszak, który czerpie garściami z ogranych schematów i nie potrafi zaskoczyć widza niczym oryginalnym.
Krótkometrażowy projekt Sandberga opierał się na bardzo słusznym założeniu – ludzie boją się tego, co nieznane. Właśnie z tej przyczyny wielu drży na myśl o ciemności, która jest w pewnym sensie namacalnym symbolem tajemnicy. Igra z ludzkimi zmysłami, okrywa nimbem tajemnicy to, co na pozór znane, oswojone i bezpieczne. Potwór z trzyminutowego filmu pełni rolę ucieleśnienia ciemności. Oto nabiera ona przerażających kształtów i skrada się w naszym kierunku, aby ukraść światło i pchnąć nas w kierunku tego, czego tak bardzo się obawiamy. Każdy z nas ma jakiegoś swojego potwora – strach, który materializuje się w stresujących momentach, kiedy nie jesteśmy pewni sytuacji, w jakiej się znajdujemy, kiedy gasną metaforyczne światła. Właśnie dlatego wyjściowy pomysł Sandberga zadziałał tak dobrze. To po prostu uniwersalna historia o strachu. Takim bez imienia, bez historii i bez zbędnych tłumaczeń.
Krótkometrażowy projekt Sandberga opierał się na bardzo słusznym założeniu – ludzie boją się tego, co nieznane.
Kiedy gasną światła działa na zupełnie innych zasadach. Sandberg nadal jest wprawdzie reżyserem, ale na miejscu scenarzysty zastępuje go Eric Heisserer, który – gdy prześledzić jego pisarski dorobek – jest niestety typowym hollywoodzkim wyrobnikiem specjalizującym się w tworzeniu horrorów. To zdecydowanie czuć, i to od pierwszej aż do ostatniej minuty filmu. Duża część tekstów Heisserera to scenariusze remake’ów oraz sequeli, co w pewnym sensie mówi nieco o jego kreatywności. Niestety, w przypadku Kiedy gasną światła jej brak uwypukla się niezwykle boleśnie. Prosty, aczkolwiek działający na wyobraźnię widza pomysł Sandberga szybko zostaje wtłoczony w ramy, które znane są wszystkim osobom od czasu do czasu decydującym się na obejrzenie filmu grozy. Pozwolę sobie tu na osobiste wtrącenie i przyznam się, że od pewnego czasu omijam horrory szerokim łukiem, wybierając się jedynie na te filmy, które dają jakieś nadzieje na oryginalne poprowadzenie fabuły bądź stylowe, klasyczne rozwinięcie znanych w świecie grozy motywów. W związku z tym nie oglądam zbyt wielu horrorów, a jednak – po kilkudziesięciu minutach seansu byłem w stanie bez żadnego trudu stwierdzić od kogo, mówiąc ładnie, pożycza pan Heisserer. Kiedy gasną światła to właściwie zlepek motywów znanych z doskonałego Babadooka i azjatyckich klasyków pokroju Kręgu czy Klątwy. Babadook pełni jednak w tym przypadku rolę fundamentu.
Nieco toporne plątanie Kiedy gasną światła w narracje zupełnie nieprzystające do krótkometrażowej wersji pomysłu zabiera filmowi jego główną siłę – odziera go ze wspominanej wcześniej tajemnicy, niewiadomej, tego niemalże atawistycznego ludzkiego lęku przed nieznanym. Kiedy niepokojący cień zyskuje tożsamość, a dzieje się to zaraz po rozpoczęciu seansu, czar pryska. Kiedy potrafimy coś nazwać, przestaje być to dla nas przerażającą niewiadomą. Od tego momentu górę nad strachem bierze niechęć do odtwórczego scenariusza i nie najwyższych lotów gry aktorskiej. Po obejrzeniu pełnometrażowego filmu Sandberga pozostaje zatem jedynie zakląć nad tym, jak bardzo zmarnował swój wyjściowy pomysł. Wielka szkoda.
korekta: Kornelia Farynowska