Kickboxer (2016) – nowe otwarcie, stara metoda
Kino kopane to dla pokolenia przełomu ustrojowego szczególny gatunek. Bogata reprezentacja filmowych mordobić wyjątkowo często męczyła domowe magnetowidy. Gdyby udało mi się dziś skrzyknąć dawnych kumpli z blokowiska, nie znalazłbym wśród nich osoby, która nie znałaby Kickboxera z Van Dammem. Ten film to dziś bez dwóch zdań definicja kultowości, skupiająca w sobie najlepsze cechy kina kopanego: prostą fabułę (opartą na nieśmiertelnym motywie zemsty), wyrazistych bohaterów (z wiarygodnie nakreśloną relacją uczeń-mistrz) i efektowne sceny walki (w finale których bohater pokonuje niedoścignionego rywala). To wystarczyło, by seans powtarzać w nieskończoność, nie martwiąc się, czy jest to kino klasy B, C czy Z.
SZYBKA PIĄTKA – NAJLEPSZE MORDOBICIA
Popularność oraz siła oddziaływania pierwszego Kickboxera, doprowadziła do powstania serii kontynuacji, które, jak łatwo się domyślić, rozmieniły tytuł na drobne. Sequeli powstało aż cztery, z których każdy kolejny był gorszy od poprzednika. Kickboxer anno domini 2016 miał to najwyraźniej zmienić i przywrócić dobre imię podupadłej marce. Zgromadzono większy budżet (17 mln zielonych) i udało się skrzyknąć do projektu kilka znanych nazwisk. Zaproszenie przyjął Dave Bautista, Gina Carano, a także kilku zawodników MMA (m.in. Georges St-Pierre). Ale co najistotniejsze, w projekt zaangażował się także sam Van Damme. Wyszedł z tego remake (albo raczej reboot) pierwszej części, gdyż linia fabularna została poprowadzona niemal analogicznie do oryginału. I tak też ponownie Kurt Sloane chce pomścić śmierć swego brata, stając do pojedynku z osławionym Tong Po. Resztę znacie.
[quote]Czy nowy Kickboxer to gratka dla fanów czy też kolejny przypadek niestrawnego odcinania kuponów? Powiedziałbym, że coś pomiędzy.[/quote]
Po pierwsze – warsztat, a raczej jego brak, który kaleczy oczy. Wiem, że kino klasy B rządzi się zupełnie innymi prawami, niż to, co otrzymujemy w głównym obiegu. Ale fabularne mielizny są najmniejszym problemem, gdy oglądanie filmu utrudnione jest notorycznymi błędami realizacyjnymi. Dialogi w ustach aktorów brzmią drętwo. Z kolei wiele scen ma charakter przypadkowy i bezcelowy. Najgorsza jest ostatnia sekwencja, rozwleczona do nienaturalnych rozmiarów i źle stopniowana. Czarę goryczy przelewa jednak przede wszystkim montaż, który wygląda, jakby cięli go na akord, by przykryć jak najwięcej choreograficznych uchybień. Ale, jak zwykło się mawiać, ryba przecież psuje się od głowy. Na stołku reżyserskim zasiadł John Stockwell, trzeciorzędny reżyser, który kojarzony może być np. z Błękitnej głębi (co ciekawe, twórca ten jest także aktorem, i ma w swoim dorobku więcej odegranych ról niżeli wyreżyserowanych filmów). Jeśli nie widzieliście jego poprzednich dzieł, to niewiele straciliście. Co ciekawe, nie był to pierwszy wybór studia. Wcześniej z planu po pierwszych dniach zdjęciowych uciekł Stephen Funga. Ale biorąc pod uwagę, że jego dorobek to dokładnie ten sam sos jakościowy, mniemam, że niewiele zmieniłoby odznaczenie projektu jego ręką.
Po drugie – aktorstwo z drewna. Wplatanie naciąganych scenek z zawodnikami MMA wypadło w większości nienaturalnie, gdyż widać, jak trudno naturszczykom odnaleźć się na planie. Na ich tle prawdziwą perłą jest Dave Bautista, także były fighter, ale już zdecydowanie lepiej obyty z kamerą. Jego Tong Po emanuje pewnością siebie, trwale przyciąga uwagę. Zawodzi przede wszystkim Alan Moussie, czyli aktor wcielający się w głównego bohatera. Ale tak po prawdzie, nie mam do niego pretensji, bo wydaje się być sympatycznym gościem, który w wywiadach daje do zrozumienia, że przyjęcie propozycji zagrania głównej roli w Kickboxerze było dla niego chwyceniem Boga za nogi. On został po prostu nietrafnie obsadzony. Twórcy najwyraźniej zapomnieli, że sprawne machanie nogą to za mało. Potrzebna jest charyzma, a tej u Moussie ze świecą szukać. Zresztą, nie dziwota – cały jego „aktorski szlif” opiera się na kaskaderskich doświadczeniach. Przez te braki, jakiekolwiek porównania Alana Moussie do pierwotnego odtwórcy Kurta Sloana, czyli Van Damma, są pozbawione sensu.
A jeśli już jestem przy słynnym Belgu, to warto poświęcić mu osobny fragment. Rola w Kickboxerze miała z pewnością dla niego wymiar osobisty. Tym razem wciela się bowiem w mistrza, przygotowującego protagonistę do walki z głównym przeciwnikiem (na trochę podobnych zasadach, co Stallone w Creed). Nie da się ukryć, że rolą mistrza popularny JCVD niejako zapina klamrą swoją karierę. Najważniejsze, że nie próbuje na siłę niczego udowadniać. Choć wciąż błyszczy sprawnością, to jednak w scenach walki oddaje pole młodszym kolegom. Efekty starzenia woli z kolei przykryć charakterystycznym kapeluszem i ciemnymi okularami. Co ciekawe, jeszcze chwila i nie uświadczylibyśmy go w tej roli. Pierwszym wyborem producentów był bowiem Tony Jaa. Choć byłoby to ciekawe posunięcie obsadowe, to jednak obecność JCVD w filmie odwołującym się do początków jego świetności robi wyraźną różnicę.
Uśmiech wywołała we mnie także jedna, krótka scena, będącą cameo aktora wcielającego się w oryginale w Tong Po. To plus, że twórcy do pierwowzoru podeszli z szacunkiem, a co ważniejsze, nie silili się na jego jakościowe przeskoczenie. Przez to, pomimo ewidentnych wad, będę raczej nowego Kickboxera wspominał ciepło. Na chwilę udało mi się przenieść w czasie i zobaczyć siebie oglądającego z wypiekami na twarzy kolejne szpagaty i efektowne kopnięcia. Może jestem naiwny, ale chyba rozumiem potrzebę kręcenia takich kulawych popłuczyn, pozdrawiających dawny hit sprzed lat – sentyment to broń, której sami nadajemy sens.
Na koniec ważna informacja: w przyszłym roku światło dzienne ujrzy sequel recenzowanego filmu pt. Kickboxer Retaliation. Jest już w fazie pre-produkcji. JCVD potwierdził udział. I tak, koniunktura na wspominki trwa w najlepsze.
korekta: Kornelia Farynowska