search
REKLAMA
Nowości kinowe

KARTOTEKA 64. Trupy w duńskiej szafie

Tomasz Raczkowski

26 stycznia 2019

REKLAMA

Współtwórcami sukcesu są z pewnością aktorzy, przede wszystkim główny duet Kaas/Fares, którzy, pomimo że w zasadzie czwarty raz odgrywają ten sam konflikt charakterów, są w stanie stworzyć przekonującą ekranową chemię, budując postacie koherentne z rozwojem fabuły całości i autentyczne. Warto też zwrócić uwagę, na pewien autorski sznyt wniesiony do formatu przez Christoffera Boe. Tak jak Hans Petter Moland ożywił serię, okraszając Wybawienie charakterystycznym dla siebie ironicznym luzem i stwarzając miejsce na pogłębienie psychologii bohaterów, tak specjalizujący się w onirycznych impresjach i budowaniu poczucia niepokoju Boe odcisnął swoje piętno na ostatecznym kształcie Kartoteki 64, prawdopodobnie najbardziej opierającym się na aurze lęku i niepewności spośród filmów o “Q”. Rękę twórcy Rekonstrukcji widać najwyraźniej w kilku błyskotliwie skomponowanych sekwencjach zagęszczających negatywne emocje (np. moment odkrycia zwłok czy pierwsza scena z przeszłości) oraz drapieżnych scenach przemocy, w których niepokój i cielesne oddziaływanie płynnie się łączą i komponują w niepokojąco niepozorną funkcję psychiczno-somatyczną postaci. To w tych dyskretnie hipnotyzujących momentach wybrzmiewa ambiwalencja świata przedstawionego i to one przykuwają uwagę najmocniej. Efektu dopełnia świetna oprawa audiowizualna autorstwa Jacoba Møllera (zdjęcia) oraz Anthony’ego Lledo i Mikkela Malthy (muzyka), potęgująca wysuwającą się na pierwszy plan atmosferę. Realizacyjnie Kartoteka 64 stoi po prostu na najwyższym poziomie, co przykrywa pewne niedoskonałości samej historii.

Najsłabszym elementem filmu jest zdecydowanie scenariusz. Główny koordynator serii Nikolaj Arcel oraz jego współpracownicy (Bo Hr. Hansen i Mikkel Nørgaard) nie tylko bez umiaru powielają znajomy schemat opowiadania (szczerze mówiąc, trudno byłoby mi przełknąć mechaniczne wykorzystanie retrospekcji, gdyby nie grająca w nich główną rolę świetna Fanny Bornedal), ale przede wszystkim grzeszą zbyt dużą przewidywalnością. Rozwiązania zagadki kryminalnej można się domyślić po kilkunastu minutach, a cała opowieść złożona została w gruncie rzeczy z gatunkowych klisz, na które tak nakręcony film nie zasługiwał. Na szczęście zgrzyty ratuje Boe, wyciągając z nudnawego, schematycznego scenariusza co ciekawsze podteksty i odbijając od nich swój film. Tak jest chociażby w przypadku sztampowego wątku teorii spiskowych, którego wprowadzenie generuje paranoiczny nastrój osaczenia dzięki znakomicie zagranej przez Nicolasa Bro groteskowej postaci Brandta. Klasą samą w sobie jest też wybronienie banalnej kulminacyjnej konfrontacji Mørcka z zabójcą za pomocą wprowadzenia delirycznego posmaku rodem z Wady ukrytej Paula Thomasa Andersona. Tego typu smaczki czynią Kartotekę 64 tym atrakcyjniejszą filmowo, przenosząc uwagę widza z przebiegu historii na konteksty budowane obrazem.

Bardziej niż przyczynowo-skutkowa fabuła w filmie angażuje ogólna atmosfera zmęczenia i zagrożenia. Nie chodzi nawet o to, że wyjaśnienie zagadki nie jest satysfakcjonujące, bo na jakimś poziomie jest. Ciekawsze jest jednak samo to, że w metaforycznej szafie znajdują się trupy, niż to, jak się tam znalazły. Na horyzoncie widać już pomału kolejną część przygód Mørcka i Assada, którzy tymczasem w Kartotece 64 potwierdzają swoją pozycję na rynku skandynawskich kryminałów. Ekipa proponuje nam starannie nakręconą historię kryminalną z angażującym klimatem oraz proporcjonalną mieszanką budzących sympatię bohaterów, wyrazistych antagonistów, dylematów moralnych i akcji. Film ten polecić można nie tylko fanom serii, ale także widzom, którzy wcześniejszych części nie widzieli, ponieważ Kartoteka 64, nawiązując nienachalnie do poprzedników, sprawdza się znakomicie jako pojedynczy film, nienależący do większej całości. To też zaleta odróżniająca duńską serię od wielu innych sag i usieciowionych uniwersów. Nie spodziewajcie się po Kartotece 64 wypieków, zasupłania zwojów mózgowych ani szokujących doświadczeń. Duński film to kolejny ponury kryminał z chłodnych krain, na który warto pójść dla solidnej dawki kinowej rozrywki. Boe i spółka żadnych drzwi nie wyważają, ale przechodzą po raz kolejny przez te używane wielokrotnie. I robią to z bardzo dobrym efektem.

Avatar

Tomasz Raczkowski

Antropolog, krytyk, entuzjasta kina społecznego, brytyjskiego humoru i horrorów. W wolnych chwilach namawia znajomych do oglądania siedmiogodzinnych filmów o węgierskiej wsi.

zobacz inne artykuły autora >>>

REKLAMA