KAPITAN AMERYKA. Trochę z tarczą, trochę na tarczy
Kapitan Ameryka rządzi ostatnimi czasy w kinach. Kiedyś próbował wymiatać na video i chociaż nie był to pochód w glorii i chwale, to właśnie nim się dziś zajmiemy. Udział w tym filmie rozważali Val Kilmer, Dolph Lundgren, Arnold Schwarzenegger. I chyba żaden z nich nie żałuje, że projekt ruszył bez niego. Tworząca go ekipa wspomina o zapachu klęski unoszącej się nad Kapitanem w trakcie realizacji, a jego scenarzysta musiał po premierze szybko się napić. Co prawda Stan Lee – szef imperium komiksowego i producent obrazu – zachwalał rezultaty, lecz film szybko zniknął z kin i wylądował w wypożyczalniach. Kapitan Ameryka z 1990 roku to niezły suchar, ale posmarowany odrobiną dobrej woli może smakować całkiem nieźle.
Komiksowy Kapitan powstał w trakcie drugiej wojny światowej w celach propagandowych. Okładka pierwszego numeru przedstawiała herosa, który traktuje Hitlera sierpowym. Zachęcała Amerykanów do aktywnego włączenia się w konflikt. Bohaterem był facet w uniformie w kolorze flagi USA; ten opinał jego ciało w całości, a heros miał dodatkowo miniskrzydła nad uszami. Kapitan trzymał też tarczę, również w barwach narodowych. To był amerykański duch w amerykańskim ciele, podrasowany amerykańską techniką i w żarówiaście amerykańskich tekstyliach. Zanim nastąpił boom na ekranizacje Marvela, w Polsce ten hiperpatriota był słabo znany (gościnne występy na łamach choćby Spider-Mana czy jeden gruby zeszyt Mega Marvel, poświęcony jego osobie), ale w swojej ojczyźnie to postać dużego kalibru. Poniżej dowiecie się, jak kultowa wytwórnia Cannon przejechała się na adaptacji komiksu.
II wojna światowa. Steve Rogers zgłasza się na ochotnika do eksperymentu. Dla dobra kraju staje się superżołnierzem. Niemcy mają kogoś podobnego po swojej stronie. Pojedynek dwóch tytanów kończy się dla Rogersa dekadami przymusowej hibernacji pod lodem. Film wyreżyserował Albert Pyun, wtedy już po kasetowym przeboju Cyborg, a jeszcze przed równie kultowym Nemesis. Oba wymienione tu tytuły to praktycznie szczyt możliwości reżysera, a nie da się ukryć, że i one mają swoje wady. Pyun to żaden Carpenter – kręcąc za grosze, często w scenerii ruin i wertepów, robił zazwyczaj małe (w sensie siły rażenia), anemiczne i wtórne akcyjniaki. Kapitan (za całe 10 milionów!) był dla niego superprodukcją.
To nie jest udane kino. Bliżej mu do rejestrów “tak źle, że aż dobrze”, choć tytuł zdaje się poruszać w poprzek wszelkim etykietkom. Dość powiedzieć, że rzecz można obejrzeć ze sporą przyjemnością – przy zachowaniu odpowiedniej optyki. Zacznę od tego, że film zdaje się zrobiony na serio. Nieskazitelny bohater, istny stop uczuć patriotycznych, to wojownik niestrudzony i pozbawiony wątpliwości. Jest tak amerykański jak Coca-Cola i kawałek Springsteena Born in the USA, najlepiej w przeróbce na wojskowe werble. Jego monolityczna płaskość to kapitalny poligon na solidną bekę (i widziałbym tu za sterem Sama Raimiego, a może nawet braci Coen), ale reżyser – idąc za duchem oryginału – każe mu po prostu gromić zło w imię tej jedynej (w tym wypadku: ojczyzny, bo Steve odstawia kobiety na boczny tor). Skamielina nie zostaje ożywiona ironią… ani niczym innym. U Pyuna Kapitan jest dzielnym wojakiem, namaszczonym przez reżysera, który nie chce tu rewidować jego wizerunku.
Matt Salinger w roli tytułowej daje miażdżąco słaby występ. Heros nie ma tu ludzkich cech, nie jest też komiksowo “za bardzo”. Snuje się po ekranie, znudzony, zdezorientowany i zwyczajnie zbutwiały. Salinger pokazuje Rogersa jako człowieka głęboko związanego ze swą rodziną i ukochaną, która obiecuje na niego czekać. Jednak w sekundę po tym, jak milkną płomienne pożegnalne przemowy, bohater odjeżdża z taką miną, jakby miał nadzieję nigdy więcej ich nie widzieć. Aktor nie buduje postaci; oferuje nam tylko bardzo jankeską twarz, jakby wynurzoną ze świata zielonych trawników i płatków śniadaniowych. Rozumiem, że toporność jest niejako wpisana w tego bohatera, choćby przez wzgląd na komiksowy pierwowzór, ale Rogers nie wygląda tu nawet, jakby był nieustraszony, ale zatwardzony. Gdyby zamiast niego wystąpił tu np. nadekspresyjny Bruce Campbell, a do całości dodano kilka ciekawych zwrotów akcji, produkcja Pyuna mogłaby zyskać kultowy status.
W roli prezydenta USA pojawił się Ronny Cox, solidny aktor kojarzony z odgrywania złych kolesi u Verhoevena (Pamięć absolutna, Robocop) i dobrego porucznika z dwóch pierwszych Gliniarzy z Beverly Hills. Tu jednak jego żywe aktorstwo zostaje uśrednione i dostajemy groteskowy obraz “swojskiej” głowy kraju – gościa, który się nie łamie, potrafi dać po gębie bandytom i żywo unosi kciuk, gdy Kapitan broni ideałów USA. Dobrze za to wypada Czerwona Czaszka. Zło wcielone jest tutaj zaskakująco magnetyczne i dystyngowane. Marzy o przeszczepieniu sobie twarzy prezydenta USA i objęciu urzędu. I tylko szkoda, że twórcy pozwalają Czaszce przedzierzgnąć się z kogoś o fizis typu spieczony, popękany pomidor w mieszankę Jokera z Alem Capone. Pierwszy wariant, odziany w skórzany niemiecki płaszcz, robił większe wrażenie. Zresztą cały film zdaje się ciekawszy w partiach związanych z wojną. Klimat retro i obecność nazistów (ci potrafią być naprawdę zabawni w swoim estetycznym i ideologicznym rozpasaniu, co pokazał już Spielberg w Poszukiwaczach zaginionej Arki) nadaje tej zabawie odpowiedniego posmaku, mającego prawo kojarzyć się z komiksowym Hellboyem. Przedstawiciele niezawodnie mrocznej (ich stroje, laboratoria, tajne eksperymenty ze swastykami w tle) Rzeszy pchają całość w okolice horroru, ale dalsze partie filmu ewoluują w przygodówkę z akcją umiejscowioną w słonecznym i współczesnym Rzymie. Scena z II wojny światowej, w której główne role odegrają rakieta, Kapitan Ameryka i budynek Białego Domu, jest najzabawniejsza w całym filmie. Taki radosny kicz na tle ciężkiego anturażu Rzeszy to wspaniały kierunek dla dobrej rozrywki, ale Pyun wybrał inną bramkę…
Podobne wpisy
Sekwencje współczesne to już średnie stany wód. Są bójki, pościgi i strzelaniny, nakręcone zresztą dość sprawnie, ale rozegrano to wszystko w mało angażującej tonacji przeciętnego filmu kasetowego. Boleśnie nieudolna muzyka próbuje tworzyć heroiczny nastrój, zdjęcia są nijakie. Poza tym Kapitan – jak na takiego superżołnierza – dość często przed kimś ucieka. Nie posiada tu też znanego z komiksu motoru ani jakiejś świetnej bryki; porusza się zazwyczaj miniautami marki Fiat… lub rowerem. Ponadto w stroju “roboczym” widzimy go właściwie tylko na początku i na końcu. W środku filmu jest kimś w rodzaju nieco zagubionego Bonda, który nie pije, nie romansuje i w ogóle jest do niczego, bo to atrapa wypchana patriotycznymi trocinami. Nie wykorzystano też wątku “przybysza z innego czasu”, obcego w nowej rzeczywistości i innej kulturze. Kapitan szybko się dostosowuje. Dziwi się tylko trochę, że obecnie filmy przynosi się w małych pudełkach i ogląda w domu.
Wytwórnia ingerowała w materiał Pyuna, dokonując cięć i skrótów. Czuć zresztą, że jest to tytuł przetrącony i kulejący. Nie mam też zielonego pojęcia, jak wypadłby z piosenką Johna Lennona Imagine, która miała się w nim znaleźć, ale prawdopodobnie poziom dziwności jeszcze by wzrósł. Czego by nie mówić, końcowy efekt ma żywe tempo, co ułatwia jego konsumpcję. Toporność fabuły (polegająca na kopiowaniu rzeczywistości komiksowej – mechanicznie i bez inwencji), jak i przeciętność realizacji, stają tu naprzeciwko przyjemnej analogowości i nastrojowi old school. Wszelkie zgrzyty techniczne i aktorskie mają pełne prawo bawić, choć ze śmiechu raczej nikt nie pęknie. Zasadniczo jest to sympatyczna filmowa pokraka pod wyłączanie mózgu. Zabawę docenią zwłaszcza ci, którym potrzeba machiny czasu z zegarem nastawionym na lata 90.
Mnie seans pozostawił z niedosytem Kapitana. Ta czerstwa buła spod lodu, wcielenie płaskości i ideologiczny dinozaur, rzuca spory campowy urok i mam zamiar wkrótce sprawdzić, jak wypadły jego współczesne blockbusterowe inkarnacje.