Juno
Autorem recenzji jest Juliusz Żebrowski
Dlaczego Michael Cera zawsze musi grać fajtłapę i nieudacznika-outsidera? Dlaczego scenariusz do „Juno” jest tak kiepski, a mimo to dostał Oscara? A dlaczego Ellen Page grająca szesnastolatkę jest taka sama jak Ellen Page w „Zakochanych w Rzymie”? Po co filmowi ta cała ekscentryczność i hipsterskość? Dlaczego tylko na tych sprawdzonych i wtórnych patentach opierają się współczesne teen movies?
Tyle pytań, a tak mało odpowiedzi. Jason Reitman tym razem wpadł w sidła twórczej bezsilności. „Juno” to jego najgorszy film. Wśród takich perełek jak „Dziękujemy za palenie”, „Kobieta na skraju dojrzałości” oraz „W chmurach”, prezentuje się blado. Młody Kanadyjczyk jest zdecydowanie jednym z najbardziej utalentowanych reżyserów, ale osobiście nie rozumiem fenomenu drugiego z nakręconych przez niego filmów.
Tytułowa Juno jest dziewczyną-„chłopczycą”. Kolegom się podoba, ale ci nie potrafią się do tego przyznać, bo raz, że żadna z niej naiwna cheerleaderka o blond włosach, dwa, że zawsze wie co powiedzieć, jest zdecydowana i mało przejmuje się tym co robi, co w oczach innych (dorosłych) czyni ją nieodpowiedzialną nastolatką. Poza tym ubiera się w jeansy i męskie koszule, lubi uprawiać seks z nudów i ma odpowiedź na każde pytanie. Taka właśnie jest Juno.
Oczywistym, głównym wątkiem jest tu nastoletnia ciąża i wyłaniający się z tego powodu temat dojrzewania. Filmowa konwencja jest taka, aby nie robić z ciąży dramatu, więc wątek ten potraktowano nie całkiem na poważnie. Mamy błyskotliwe dialogi, wszystko z dystansem i wyczuciem. Juno uprawia seks ze swoim chłopakiem Bleekerem, co widać już na początku (w zasadzie jest to namiastka kontaktu płciowego). Żadne z nich niestety nie pomyślało wcześniej o zabezpieczeniu, więc dziewczyna wpada. Pytanie dla bohaterki brzmi: co dalej? Rodzice dziewczyny nie wydają się robić z tematu wielkiej tragedii (co wychodzi filmowi na plus), ale też nie pochwalają wyczynów córki. Juno najpierw chce dokonać aborcji, później się rozmyśla, w końcu kończy się na tym, że decyduje się od razu po porodzie oddać dziecko do adopcji, dzięki czemu malec trafi do bezdzietnego małżeństwa, które wychowa je w rodzinie pełnej miłości i wzajemnego wsparcia. I tu zaczynają się schody.
Po pięciu latach od premiery tej, wydawałoby się, perełki wśród teen movies („Juno” trochę pasuje do tego podgatunku), ponownie sięgnąłem po drugi film Reitmana. Nie wiem dlaczego w 2007 r. nie uderzyła mnie tak potężna ilość banałów oraz schematycznie zbudowanych (i zagranych) postaci. Nie znałem za bardzo wiecznie dorosłej Ellen Page, która wówczas miała na koncie jedynie rolę w „Pułapce” czy fajtłapy Michaela Cery, który w ogóle był jeszcze nieznanym nikomu dzieckiem. [pullquote]Page cały czas jest dorosła, gra tak samo w każdym filmie, a jej aktorska maniera jest irytująca. Za dużo mówi, za bardzo chce być ironiczna.[/pullquote]
Po pięciu latach niewiele się zmieniło – Page cały czas jest dorosła, gra tak samo w każdym filmie (w trakcie niektórych dialogów z jej udziałem w „Zakochanych w Rzymie” miałem ochotę wyjść z kina), a jej aktorska maniera jest irytująca. Za dużo mówi, za bardzo chce być ironiczna. Nie wiem, może to wina tak a nie inaczej rozpisanych dialogów. Michael Cera to osobny rozdział. Zaczął jako wrażliwy nastolatek (można przyjąć, że „Juno” i „Supersamiec” to jego dorosłe debiuty), który mimo swojego outsiderstwa i nieśmiałości wcale nie jest takim żałosnym hipsterskim odludkiem i chyba jako taki skończy, bo w każdym swoim filmie właśnie takiego gra.
I co z tego, że z „Juno” mogła wyjść całkiem ciekawa, przyjemna i dowcipna zabawa z konwencją? Co z tego, że film w kilku momentach walczy ze schematami typowymi dla produkcji o niechcianych ciążach (do tego nastoletnich) i do tego powinien być niezobowiązującą, ale sensowną rozrywką? „Juno” podejmuje temat dojrzewania i akurat w tej materii nie wypada najlepiej. Obraz jest kompletnie niekonsekwentny i nawet utalentowany reżyser nie był w stanie zmienić wtórnego scenariusza. Beznadziejnie robi się od sceny rozmowy Juno z Bleekerem w szkole. Chłopiec w fikuśnej polówce, zajadający się tik-takami każdego dnia (jaki to fajny nałóg!), wyrzuca dziewczynie z dużym brzuchem, że jest nieodpowiedzialna, wredna i ochrzania ją za to, że złamała mu serce. Ale niedojrzały ten Bleeker, chodzący paradoks. Mimo to, kiedy później tata wciska Juno moralizatorską gadkę, że powinna znaleźć osobę, która będzie ją kochać taką jaka jest, ta wygrzebuje z siebie miłość do Bleekera i biegnie do niego bez zastanowienia. Jakie urocze. Gdzie tu dorastanie, skoro ślepa miłość jest rozwiązaniem na wszystko?
Na siłę Diablo Cody dodaje do całości wątek dziwnej więzi Marka – przyszłego taty nienarodzonego, adoptowanego dziecka – z Juno. Pachnie tam jakimś nieszczęśliwym i tanim romansem, ale pomijając to, więź ta opiera się na wspólnych zainteresowaniach filmowo-muzycznych. Bohaterowie wspólnie oglądają tandetne horrory i pożyczają sobie muzyczne albumy. Skądś to znamy, prawda?
„Juno” nie wybija się ponad przeciętność, charakterystyczną dla typowych teen movies. Pozorna ekscentryczność i inność bohaterów ma być jednocześnie ich siłą, lecz staje się hipsterskim banałem, pójściem na łatwiznę, bo opakowanie to nie wszystko. Bleeker biega w żółtych szortach, zajada się tik-takami, nosi polówki w paseczki, jest słodziutki i pocieszny. Juno nie lepsza, bo dokonuje się w niej uczuciowa metamorfoza. Gdzie więc tkwi fenomen „Juno”? Pytań przybywa, odpowiedzi brakuje.