JUDY. Gdy za tęczą nie czeka nic…
Gdy kilka miesięcy temu obejrzałem zwiastun Judy Ruperta Goolda, wiedziałem, że muszę ten film zobaczyć. Nie dlatego, że jestem wyjątkowym fanem niezrównanej Judy Garland, nie dlatego też, że sam biopic zapowiadał się szczególnie interesująco. Zapragnąłem zobaczyć Judy ze względu na Renée Zellweger, która wydawała się nieco zaskakującym, ale – jak się okazało – także zaskakująco trafnym wyborem do roli legendarnej aktorki i wokalistki. I tak jak można się było spodziewać, jej kreacja jest największą, jeśli nie jedyną mocną stroną tej biografii.
Nie można jednak filmu Goolda traktować jako klasyczną biografię – opowiada on bowiem głównie o schyłkowym okresie kariery i życia Garland, kiedy to jej pięć minut w kinie dobiegło końca, a przeżycie zapewniały jej jedynie występy sceniczne. Co ciekawe, pod koniec lat 60., gdy wydawało się, że jej sława całkowicie już przebrzmiała, z pomocą przyszli jej widzowie z Londynu, którzy tłumnie stawiali się na jej koncertach. Mimo że w Stanach Judy miała problemy z zapełnieniem nawet niewielkich sal widowiskowych, jej występy w Anglii były wyprzedane przez wiele tygodni. Umiarkowany sukces sceniczny nie był jednak w stanie uszczęśliwić Garland – ze względu na kiepską sytuację materialną musiała przebywać w Londynie bez dzieci, była świeżo po czwartym rozwodzie, a na dodatek nadużywała alkoholu i leków, jak to miała w zwyczaju. Londyn okazał się dla Judy ostatnim przystankiem, bo właśnie tam zmarła 22 czerwca 1969 roku, mając zaledwie 47 lat.
Film Ruperta Goolda skupia się przede wszystkim na tym okresie, ale nie unika też retrospekcji – poznajemy przede wszystkim początki aktorskiej kariery Garland, kiedy to pod swoje skrzydła wziął ją sam Louis B. Mayer, współzałożyciel legendarnej wytwórni MGM. Urodzona jako Frances Gumm w Grand Rapids w Minnesocie niespecjalnie pasowała do formatu gwiazdy filmowej, dlatego sam Mayer czuwał nad tym, by Frances przeistoczyła się w Judy. Nieliczne retrospekcje pojawiające się w filmie Goolda (w rolę młodej Garland wciela się śliczna Darci Shaw) ukazują okrucieństwo, na jakie musiały wówczas (a może i dziś?) godzić się dziewczęta aspirujące do miana gwiazdy filmowej – zwłaszcza te, które nie miały naturalnych predyspozycji do brylowania w środowisku. Nastoletnia wówczas Judy buntowała się przeciwko zabójczemu rygorowi, próbowała egzekwować zapisy widniejące w kontrakcie – na próżno. Musiała stosować drakońską dietę i godzić się na faszerowanie jej najróżniejszymi lekami: na pobudzenie, na sen, na odchudzanie… W Judy obserwujemy koniec kariery Garland, uświadamiając sobie jednak, że ta dziewczyna była przegrana już na starcie.
Nikogo zapewne nie zdziwi, że Renée Zellweger jest doskonała jako Judy Garland – to aktorka o znakomitych umiejętnościach, które niejednokrotnie już potwierdzała. Słynna Dorotka z Czarnoksiężnika z Oz (1939) miała swoje osobliwości, jak choćby sposób mówienia narzucony przez nieidealny zgryz, ale prawdopodobnie nie była skrajnie wymagającą postacią do odtworzenia – tym bardziej że zachowało się mnóstwo wartościowych materiałów, na których można obserwować sposób bycia Garland. Niemniej jednak Zellweger świetnie zagrała tę osobliwą mieszankę siły i kruchości, uroku i upodlenia, chorobliwej ambicji i autodestrukcyjnych skłonności… Judy była osobą pełną sprzeczności: szaleńczo kochającą swoje dzieci, ale nieumiejącą pójść dla nich na kompromisy; uwielbiającą swoją pracę, ale niedbającą o siebie i względy pracodawców. Podobnie jak dla Flipa i Flapa w niedawnym Stan i Ollie, wybawieniem dla gasnącej kariery Garland miały stać się występy w Anglii i przez moment tak rzeczywiście było – w ciągu kilku tygodni Judy wyprzedawała sporą salę widowiskową, ale doskonałe koncerty przeplatała całkowitymi niewypałami. Podobną prawidłowość można zaobserwować w samym filmie Goolda, który ma mocne momenty (jak wtedy, gdy Garland nawiązuje przyjacielską relację z przypadkowymi fanami), ale często sięga też po biograficzny banał, przez co Judy mamy szansę zapamiętać wyłącznie dzięki roli Zellweger – a i to może nie wystarczyć.
Sięganie po życiorysy wielkich gwiazd to w przemyśle filmowym chleb powszedni – co roku otrzymujemy kilka takich kinowych biopiców, a w kolejce czekają jeszcze dziesiątki celebryckich żywotów do zekranizowania. Filmy takie jak Judy każą zastanawiać się nad sensownością tego trendu – kręcone od sztancy biografie słynnych i wielkich zwykle interesują przede wszystkim fanów, a oni często okazują się widownią niewystarczającą do tego, by film się zwrócił. Może więc zamiast oglądać kolejne przeciętne biograficzne ekranizacje powinniśmy raczej sięgnąć po dorobek tych, o których one opowiadają?