JIU JITSU. Nicolas Cage niczym ludzik Lego
Miejmy to za sobą. Mam nadzieję, że żaden z was nawet nie łudził się, że to, co sugerowały zwiastuny Jiu Jitsu, może w rezultacie okazać się udaną produkcją. Wstęp ten chciałbym poświęcić rozwianiu jakichkolwiek wątpliwości. Nowy film sygnowany nazwiskiem Nicholasa Cage’a to pasztet jakich mało, stworzony z dziwnych, nieświeżych i podejrzanie wyglądających składników. I to w zasadzie powinno wystarczyć za recenzję tego dzieła, gdyż tak jak nie warto go oglądać, tak tym bardziej nie warto strzępić na niego słów krytyki. Ale jeśli już tak bardzo jesteście ciekawi, na czym polega specyfika porażki, stworzonej pod nadzorem Dimitriego Logothetisa, zapraszam do zapoznania się z tym, co mam do powiedzenia.
Żenada bije w pierwszej kolejności z fabuły, stanowiącej absurdalną hybrydę tradycji science fiction, fantasy, kina kopanego i wyświechtanego motywu „od zera do bohatera”. Warto wspomnieć, że nieprzypadkowo w filmie znajdują się odwołania do stylistyki komiksu, a to dlatego, że Jiu Jitsu stanowi swoistą adaptację wcześniejszego tak tytułującego się dzieła komiksowego, wydanego w 2017 roku (dodajmy – równie nieudanego). Bohaterem filmu jest Jake, umięśniony i wysportowany mistrz jiu-jitsu, który na skutek amnezji nie bardzo wie, co się wokół niego dzieje i w jaką drakę się wpakował. A okazuje się, że pisane mu jest dołączenie do grupy osiłków, która ma przeciwstawić się najeźdźcom z kosmosu. Ci bowiem raz na sześć lat odwiedzają planetę i urządzają sobie łowy. Moment odparcia ataku przypadł właśnie teraz i oczywiście to nasz Jake jest osobą, od której wszystko zależy.
Jest taka niepisana zasada kina kopanego, której hołduję, że bez względu na to, jak głupia, przegięta, pretekstowa jest fabuła starcia fundowanego nam przez twórców, film może się obronić, jeśli zawiera sprawnie nakręcone i emocjonujące sceny walk. W filmowych mordobiciach wszak chodzi właśnie o to, by nie tyle klepać widza po plecach prawdą ukazanego dramatu, co prowokować sytuacje, w których bohaterowie efektownie klepią się po gębach. Jakie korzyści nam, widzom, ma przynosić taki festiwal przemocy? Wydaje mi się, że jest to lekcja tego, iż aby zwyciężyć nad złem, trzeba mieć ku temu odpowiednie umiejętności, podparte nauką, pokorą i odwagą. I najzwyczajniej w świecie to miłe, oczyszczające uczucie, gdy bohater w naszym imieniu, ku naszej radości, kopie tyłki tym, którzy sobie na to zasłużyli.
Podobne wpisy
Jiu Jitsu nie zdaje jednak egzaminu już na wstępie. Narracja prowadzona na pełnej powadze podtrzymywanej niemilknącą muzyką, odkrywająca kolejne karty tej historii, z każdą kolejną sceną staje coraz to bardziej idiotyczna. Obraz rozpaczy najlepiej oddaje design kosmicznych łowców, którzy zamiast trwogi budzą raczej pusty śmiech, wyglądem i ruchami przywołując na myśl kitowców z Power Rangers. Najbardziej żenujące jest natomiast to, że sposobem działania mieli oni nawiązywać do klasyka – Predatora. Jest to jednak smaczek, który chluby nikomu nie przynosi. Mające zaradzić sytuacji sceny walk wyglądają z kolei nadzwyczaj topornie. Pod gwizdek, na sztywniaka, bez polotu i żywiołu. Sytuacja jest to tyle dziwna, gdy weźmie się pod uwagę, że ci, którzy odpowiadali w filmie za machanie nogami, robili to już wcześniej i robili to dobrze. Znany z Ong-Bak Tony Jaa budził nadzieję na ponowne zaprezentowanie wybuchowej mieszanki stylów, w których się szkolił. Z kolei nowy Kickboxer, Alain Moussi, prócz tego, by dobrze wyglądać, miał odpierać ataki tak, byśmy uwierzyli, że sceny nie są wytrenowane. Gdzieś chyba spec od choreografii walk zaspał, ponieważ oglądając starcia w Jiu Jitsu, ma się wrażenie, że bohaterowie nie tyle walczą, co odtwarzają wytrenowany schemat. Przeciwnicy padają jak muchy, nie zwracając uwagi, czy cios faktycznie do nich doszedł, czy też poszedł w powietrze. Z kolei pojedynki z głównymi antagonistami są o tyle dziwne, że mają fatalne tempo – są sztucznie przedłużane, brak w nich napięcia.
Ten kręcony w całości na Cyprze film musiał stanowić dla niektórych osób z obsady kuszącą propozycję ciepłych wakacji i łatwego zarobku w zamian za reklamowanie filmu swoją twarzą. Nie wiem, w jaki sposób inaczej skwitować udział takiego Franka Grillo, którego postać praktycznie w filmie nie istnieje. Jego Harrigan to chodzący kawałek tektury, który pręży mięśnie zaledwie w kilku scenach, po to by (spoiler) zakończyć żywot nagle i w dość niegodny sposób. Osobny wątek to Nicholas Cage, którego romans z kinem klasy B nikogo nie powinien dziwić. Aktor, który od lat boryka się z problemami finansowymi, łapie się dosłownie każdej okazji, by zebrać grosz do grosza. Choć w niczym nie przypomina już siebie sprzed laty, to jednak od czasu do czasu potrafi zaskoczyć czymś pozytywnym – vide rola w Mandy czy Joe. Rola w Jiu Jitsu to jednak kolejna z tych należących do kategorii szalonych odlotów aktora. Tu w dodatku dość pokracznie stara się nawiązywać do kultowej kreacji Denisa Hoppera z Czasu apokalipsy, popadając przy tym w śmieszność.
Ale chyba najbardziej żenujące jest w przypadku Nicka Cage to, że facet ośmielił się udawać, że cokolwiek o jiu-jitsu wie i że cokolwiek w tym temacie potrafi. Scena, gdy badawczo „obwąchuje” Jake’a poprzez niegroźną wymianę ciosów, to jeden z tych momentów, w których chce się wyłączyć film. Facet nawet dobrze nie potrafił chwycić katany, którą mu dano. Obawiam się, że mistrz Wu, ludzik Lego z Ninjago, jest w te klocki lepszy. W ujęciach z oddali Cage’a musiał każdorazowo zastępować dubler, by zakamuflować braki warsztatowe. A już finałowa walka aktora oraz kolejna, stanowiąca finał filmu, to doświadczenia tak boleśnie kompromitujące, tak sztuczne, tak nabzdyczone, że nie powstydziłby się ich sam Uwe Boll. Podobnie zresztą jak całego filmu. I tak jak Cage udaje, że umie się bić, tak Logothetis udaje, że umie te fikołki reżyserować.
To jak, chcecie się pośmiać? Zapraszam na seans Jiu Jitsu.