JESTEM JOE. Na marginesie życia
Ken Loach lubi przypatrywać się zwykłym ludziom i ich problemom. Jestem Joe z 1998 roku to jeden z jego najbardziej znanych obrazów – numer 91. na liście stu najlepszych brytyjskich filmów według British Film Institute.
Joe Kavanagh mieszka w Glasgow i ma 38 lat, choć wygląda, jakby zbliżał się do pięćdziesiątki: przerzedzona fryzura, nerwowe ruchy, szaleństwo w oczach oraz twarz, która zdradza ciężki żywot. I rzeczywiście – Joe jest bezrobotnym alkoholikiem w trakcie terapii. Żyje z zasiłku, pali mnóstwo papierosów, trenuje amatorską drużynę piłkarską, a w wolnych chwilach, których ma bez liku, słucha muzyki klasycznej z kradzionych kaset. Joe spotyka się z Sarą, nieśmiałą pielęgniarką środowiskową, i próbuje pomóc Liamowi – młodszemu koledze z żoną-narkomanką Sabine i kilkuletnim synem. Liam jest bowiem zadłużony u lokalnego gangstera, który zgadza się umorzyć należności pod warunkiem, że Joe dostarczy narkotyki z dalekiej prowincji do Glasgow. Sytuacja komplikuje się na skutek fatalnych zbiegów okoliczności kulminujących w tragicznym finale.
Film jest precyzyjnie osadzony w czasowym, politycznym i społecznym kontekście. Oto postthatcherowska Wielka Brytania pod rządami Tony’ego Blaira, już po rozprawieniu się ze związkami zawodowymi i w trakcie zanikania etosu klasy robotniczej, której przedstawiciele mają w zasadzie tylko dwie drogi: awans społeczny do klasy średniej albo społeczna degradacja, czyli wyrzucenie na margines życia, bezrobocie, alkoholizm, narkomania i wegetacja poniżej minimum socjalnego. O takich środowiskach mówiło się kiedyś „lumpenproletariat” – ofiary kapitalistycznych nierówności, ale i własnych niedoskonałości, braku ambicji, motywacji i determinacji. Pokazani przez Loacha ludzie to jednostki zdemoralizowane i roszczeniowe, co doskonale widać na przykładzie Sabine – heroinistki, która kradnie recepty w przychodni, a potem wykłóca się z personelem.
Jako zdeklarowany socjalista Loach ma słabość do proletariatu i portretuje go w sposób, który on sam uważa za maksymalnie bliski prawdy. Nie sposób jednak oprzeć się wrażeniu, że reżyser często uszlachetnia swoich bohaterów, a za wszelkie problemy w ich życiu obwinia głównie ustrój polityczny i społeczne uwarunkowania. To odróżnia go od innego prominentnego przedstawiciela brytyjskiego kina społecznego – Mike’a Leigh, który wprawdzie przedstawia dzieje przeciętnych obywateli z dużą dozą empatii, ale bywa dla nich surowy, a często wręcz bezlitosny, tak jak w tematycznie podobnym, wstrząsającym filmie Nadzy (1993). Loach zazwyczaj wykazuje więcej nadziei, choć jego filmy także poruszają trudne kwestie. Jestem Joe kończy się więc nutą ostrożnego optymizmu – została poniesiona najwyższa ofiara, ale możliwe jest inne, lepsze życie we dwoje.
Wielkim atutem filmu jest aktorstwo. Peter Mullan, znany m.in. z epizodu w Trainspotting, zasłużył na wszystkie nagrody świata za rolę Joego (dostał kilka, w tym na festiwalu w Cannes). Już od pierwszej sceny monologu na spotkaniu Anonimowych Alkoholików nie można oderwać od niego wzroku, bo jego pozbawiona fałszywych nut gra poraża prawdą. Równie przekonujący jest drugi plan z ludźmi o pospolitych twarzach, którym brytyjskie kino zawdzięcza swoją wiarygodność. Łatwo sobie wyobrazić, jak wyglądałaby ta historia w hollywoodzkim wydaniu: szlachetny Will Smith (Joe) romansuje z roztrzepaną Sandrą Bullock (Sarah), zagubiony Timothée Chalamet (Liam) zmaga się z niepokorną Awkwafiną (Sabine), w końcu wszyscy pokonują przeciwności losu i żyją długo i szczęśliwie, aktorzy dostają zaś Oscary i wygłaszają wzruszające przemowy.
A tymczasem w Wielkiej Brytanii nadal robi się prawdziwe kino.