search
REKLAMA
Recenzje filmów, publicystyka filmowa polska, nowości kinowe

JERSEY BOYS

Maciej Niedźwiedzki

27 października 2014

REKLAMA

b84-letni Clint Eastwood w swoich ostatnich filmach powraca do Ameryki połowy XX wieku. Cofamy się z nim o sześćdziesiąt lat, by przyjrzeć się powojennym Stanom Zjednoczonym. W dość mdłym J. Edgarze reżyser spojrzał na środowisko polityczne i ludzi władzy. Jednak nie od strony salonów oraz bankietów, ale ich życia prywatnego. Przewroty i skandale polityczne interesowały Eastwooda mniej niż burzliwy homoseksualny związek byłego szefa FBI z jego pomocnikiem Clydem Tolsonem. Na pewno w swoich założeniach była to interesująca perspektywa. Niestety nie została satysfakcjonująco wykorzystana. J.Edgar był filmem sztucznym i pozbawionym życia. Podobnie jak Leonardo DiCaprio grając w masce nałożonej przez charakteryzatorów. Jersey Boys, mimo kilku potknięć, udał się Eastwoodowi zdecydowanie lepiej.

Tym razem reżyser zainteresował się amerykańskim przemysłem muzycznym lat pięćdziesiątych i sześćdziesiątych. Autor Bez przebaczenia wydobył z tego środowiska kilka energicznych postaci obdarzonych skontrastowanymi względem siebie charakterami. Ci bohaterowie żyją, mówią prostym i prawdziwym językiem klasy robotniczej. Łatwo w nich uwierzyć, łatwo się z nimi utożsamić. To właśnie dobrze dobrana obsada jest główną siłą najnowszego filmu Clinta Eastwooda. Poza Christopherem Walkenem są to głównie aktorzy debiutujący bądź o skromniutkim dorobku.

b

Jersey Boys opowiada o założeniu w 1960 roku przez kilku muzyków amatorów zespołu The Four Seasons, kilku latach poprzedzających to wydarzenie i następnych dekadach funkcjonowania grupy. Twórcy podeszli do swojego tematu dość ambitnie, starając się oddać gorący obyczajowy klimat tego dwudziestolecia w historii Stanów Zjednoczonych. By to osiągnąć, przyglądają się biografiom kolejnych muzyków. Frank Valli – Francesco Castellucio (John Lloyd Young) pochodzi z ubogiej rodziny włoskich imigrantów, Bob Gaudio (Erich Bergen) jest zniewieściałym Amerykaninem ze średniej klasy wyższej, a Tommy DeVito (Vincent Piazza), najbardziej z nich przebojowy, żyje pod opieką Angelo DeCarlo (Christopher Walken) – gangstera o życzliwym spojrzeniu. To ciepła i wrażliwa postać, w swojej gestykulacji oraz manierach musi przypominać Vito Corleone w interpretacji Marlona Brando.

Clint Eastwood siąga po estetykę kina gangsterskiego nie tylko w momentach, gdy śledzimy władczego młodego Tommy’ego. Reżyser Za wszelką cenę w oczywisty sposób odwołuje się do twórczości Martina Scorsese: wykorzystując bardzo charakterystyczny dynamiczny, zsynchronizowany z muzyką montaż, jak również po podobną kreację bohaterów, którzy co chwila łamią zasadę czwartej ściany, biorą widzów na stronę i uzupełniają narracyjnie opowieść o własne komentarze. Nie za każdym razem to się sprawdza (najgorzej w beznadziejnym, boleśnie deklaratywnym zakończeniu), nie wszyscy aktorzy w wiarygodny sposób przyjmują taką zdystansowaną pozycję. Czasami są to ckliwe wyrzuty, za rzadko agresywnie wygłaszane cyniczne opinie – najzdrowsze dla tej konwencji.

b

Najlepiej sprawdza się Vincent Piazza (miejscami umiejętnie naśladujący Roberta DeNiro – jak się uczyć, to przecież od najlepszych), który bez problemu odnajduje się w tym świecie. Nie przypadkowo trafił na plan Eastwooda z Zakazanego Imperium.  Jego DeVito jest zadziorny, wulgarny i bezpośredni. Przez większość filmu to on właśnie prowadzi nas przez kolejne wydarzenia. Niestety, gdy znika, tempo filmu wyraźnie spada, pojawia się sentymentalizm (to jeszcze mogę wybaczyć) i w większych partiach nuda (tego w kinie nie znoszę). To wyraźne powoływanie się na styl twórcy Taksówkarza nie jest w żadnym wymiarze wtórnością, ślepym naśladownictwem czy nawet, z drugiej strony, hołdem. To po prostu szczere kinofilskie mrugnięcie okiem do kolegi po fachu.

Clint Eastwood słusznie zlekceważył samo zjawisko zyskiwania popularności przez grupę. Nawet nie chodzi mu o sam artystyczny fenonem The Four Seasons – twórcy filmu nie konfrontują ich muzyki z konkurencją, nie oddają głosu mediom komentującym kasowy sukces. Widzimy oczywiście, że nasi bohaterowie stają się coraz zamożniejsi i rozpoznawalni, ale nie to napędza akcję. Stanowi raczej tło dla problematyki istotniejszej, bardziej uniwersalnej. Najważniejsze są relacje między członkami zespołu, wiele emocji i uprzedzeń wyrażanych jest między słowami albo w samych spojrzeniach. Oczywiście w końcu będzie musiało dojść do wybuchu – otwartego sporu. Będzie miał on jednak bardzo interesujące podłoże, bohaterowie nie będą kłócić się tylko o kwestie finansowe.

b

Jersey Boys dla nikogo nie będzie argumentem potwierdzającym ogromne reżyserskie umiejętności Clinta Eastwooda. Gdy za kilkadziesiąt lat będziemy go rozliczać z dorobku, to ta produkcja prawdopodobnie nam gdzieś umknie. Cieszy jednak to, że zauważalna jest zwyżka formy. Jersey Boys ma odpowiednie tempo, sprawnie napisany i niegłupi scenariusz oraz kilku bohaterów, którym się kibicuje. To film daleko słabszy od największych osiągnięć Eastwooda, ale mimo wszystko uważam, że po nieudanych Invictusie, Medium i J. Edgarze, to krok w dobrym kierunku.

Maciej Niedźwiedzki

Maciej Niedźwiedzki

Kino potrzebowało sporo czasu, by dać nam swoje największe arcydzieło, czyli Tajemnicę Brokeback Mountain. Na bezludną wyspę zabrałbym jednak ze sobą serię Toy Story. Najwięcej uwagi poświęcam animacjom i festiwalowi w Cannes. Z kinem może równać się tylko jedna sztuka: futbol.

zobacz inne artykuły autora >>>

REKLAMA