JERSEY BOYS
84-letni Clint Eastwood w swoich ostatnich filmach powraca do Ameryki połowy XX wieku. Cofamy się z nim o sześćdziesiąt lat, by przyjrzeć się powojennym Stanom Zjednoczonym. W dość mdłym J. Edgarze reżyser spojrzał na środowisko polityczne i ludzi władzy. Jednak nie od strony salonów oraz bankietów, ale ich życia prywatnego. Przewroty i skandale polityczne interesowały Eastwooda mniej niż burzliwy homoseksualny związek byłego szefa FBI z jego pomocnikiem Clydem Tolsonem. Na pewno w swoich założeniach była to interesująca perspektywa. Niestety nie została satysfakcjonująco wykorzystana. J.Edgar był filmem sztucznym i pozbawionym życia. Podobnie jak Leonardo DiCaprio grając w masce nałożonej przez charakteryzatorów. Jersey Boys, mimo kilku potknięć, udał się Eastwoodowi zdecydowanie lepiej.
Tym razem reżyser zainteresował się amerykańskim przemysłem muzycznym lat pięćdziesiątych i sześćdziesiątych. Autor Bez przebaczenia wydobył z tego środowiska kilka energicznych postaci obdarzonych skontrastowanymi względem siebie charakterami. Ci bohaterowie żyją, mówią prostym i prawdziwym językiem klasy robotniczej. Łatwo w nich uwierzyć, łatwo się z nimi utożsamić. To właśnie dobrze dobrana obsada jest główną siłą najnowszego filmu Clinta Eastwooda. Poza Christopherem Walkenem są to głównie aktorzy debiutujący bądź o skromniutkim dorobku.
Jersey Boys opowiada o założeniu w 1960 roku przez kilku muzyków amatorów zespołu The Four Seasons, kilku latach poprzedzających to wydarzenie i następnych dekadach funkcjonowania grupy. Twórcy podeszli do swojego tematu dość ambitnie, starając się oddać gorący obyczajowy klimat tego dwudziestolecia w historii Stanów Zjednoczonych. By to osiągnąć, przyglądają się biografiom kolejnych muzyków. Frank Valli – Francesco Castellucio (John Lloyd Young) pochodzi z ubogiej rodziny włoskich imigrantów, Bob Gaudio (Erich Bergen) jest zniewieściałym Amerykaninem ze średniej klasy wyższej, a Tommy DeVito (Vincent Piazza), najbardziej z nich przebojowy, żyje pod opieką Angelo DeCarlo (Christopher Walken) – gangstera o życzliwym spojrzeniu. To ciepła i wrażliwa postać, w swojej gestykulacji oraz manierach musi przypominać Vito Corleone w interpretacji Marlona Brando.
Clint Eastwood siąga po estetykę kina gangsterskiego nie tylko w momentach, gdy śledzimy władczego młodego Tommy’ego. Reżyser Za wszelką cenę w oczywisty sposób odwołuje się do twórczości Martina Scorsese: wykorzystując bardzo charakterystyczny dynamiczny, zsynchronizowany z muzyką montaż, jak również po podobną kreację bohaterów, którzy co chwila łamią zasadę czwartej ściany, biorą widzów na stronę i uzupełniają narracyjnie opowieść o własne komentarze. Nie za każdym razem to się sprawdza (najgorzej w beznadziejnym, boleśnie deklaratywnym zakończeniu), nie wszyscy aktorzy w wiarygodny sposób przyjmują taką zdystansowaną pozycję. Czasami są to ckliwe wyrzuty, za rzadko agresywnie wygłaszane cyniczne opinie – najzdrowsze dla tej konwencji.
Najlepiej sprawdza się Vincent Piazza (miejscami umiejętnie naśladujący Roberta DeNiro – jak się uczyć, to przecież od najlepszych), który bez problemu odnajduje się w tym świecie. Nie przypadkowo trafił na plan Eastwooda z Zakazanego Imperium. Jego DeVito jest zadziorny, wulgarny i bezpośredni. Przez większość filmu to on właśnie prowadzi nas przez kolejne wydarzenia. Niestety, gdy znika, tempo filmu wyraźnie spada, pojawia się sentymentalizm (to jeszcze mogę wybaczyć) i w większych partiach nuda (tego w kinie nie znoszę). To wyraźne powoływanie się na styl twórcy Taksówkarza nie jest w żadnym wymiarze wtórnością, ślepym naśladownictwem czy nawet, z drugiej strony, hołdem. To po prostu szczere kinofilskie mrugnięcie okiem do kolegi po fachu.
Clint Eastwood słusznie zlekceważył samo zjawisko zyskiwania popularności przez grupę. Nawet nie chodzi mu o sam artystyczny fenonem The Four Seasons – twórcy filmu nie konfrontują ich muzyki z konkurencją, nie oddają głosu mediom komentującym kasowy sukces. Widzimy oczywiście, że nasi bohaterowie stają się coraz zamożniejsi i rozpoznawalni, ale nie to napędza akcję. Stanowi raczej tło dla problematyki istotniejszej, bardziej uniwersalnej. Najważniejsze są relacje między członkami zespołu, wiele emocji i uprzedzeń wyrażanych jest między słowami albo w samych spojrzeniach. Oczywiście w końcu będzie musiało dojść do wybuchu – otwartego sporu. Będzie miał on jednak bardzo interesujące podłoże, bohaterowie nie będą kłócić się tylko o kwestie finansowe.
Jersey Boys dla nikogo nie będzie argumentem potwierdzającym ogromne reżyserskie umiejętności Clinta Eastwooda. Gdy za kilkadziesiąt lat będziemy go rozliczać z dorobku, to ta produkcja prawdopodobnie nam gdzieś umknie. Cieszy jednak to, że zauważalna jest zwyżka formy. Jersey Boys ma odpowiednie tempo, sprawnie napisany i niegłupi scenariusz oraz kilku bohaterów, którym się kibicuje. To film daleko słabszy od największych osiągnięć Eastwooda, ale mimo wszystko uważam, że po nieudanych Invictusie, Medium i J. Edgarze, to krok w dobrym kierunku.