JAK ALEKSANDER WIELKI ZOSTAŁ BOGIEM, skoro według Netflixa podobno był gejem?
Kilka dni temu zobaczyłem nagłówek w sieci dumnie obwieszczający, że internauci – jak zawsze nie wiadomo jacy – protestują, bo Netflix nakręcił dokument o takiej ikonie jak Aleksander Wielki i zrobił z niego „GEJA”. Nagłówek ten wpisywał się w szerszy kontekst, który nazwać można „NIE OGLĄDAM NETFLIXA”. Chwalą się nim niektórzy, stosując wręcz jak słowny baner w Internecie, żeby zaakcentować, że platforma ta psuje tzw. dobre kino, a oni przynależą do jakiejś bardziej sformalizowanej mentalnie grupy, stojącej na straży jakości światowej kinematografii. Każde jednak uogólnienie zawiera błąd logiczny we wnioskowaniu – wynika on z jednostkowej oceny uzasadniającej ogólną regułę. Posiadając więc wykształcenie klasyczne, z ciekawości więc stwierdziłem, że jednak zaglądnę do tego „znienawidzonego” Netflixa i zobaczę jako miłośnik historii starożytnej, co się z tym Aleksandrem Wielkim faktycznie stało. Czułem, że nie jest tak źle, a wielki Macedończyk raczej nie przewraca się w zaginionym grobie, i chociaż nie jestem miłośnikiem fabularyzowanych dokumentów historycznych, wciągnąłem się w tę historię od czasów szkolnych jakby na nowo. I, o dziwo, ona nie jest w ogóle o gejach, tylko o wielkim, skomplikowanym charakterologicznie wodzu, którego wizja państwa odcisnęła piętno na całym świecie. Gdyby tak twórcy jeszcze bardziej zadbali o detale historyczne, byłby to wspaniały materiał do wyświetlania w szkole, a tak wymaga jednak komentarza kogoś, kto specjalizuje się w recepcji współczesnej tamtych czasów.
Nauczanie historii nie jest proste – trzeba mieć ogromny talent w wymyśleniu takiego sposobu przekazania informacji o dawnych dziejach, żeby odbiorca poczuł się nimi poruszony, żeby zrozumiał, że owe niegdysiejsze wydarzenia mają wpływ również na niego dzisiaj. Włączyłem więc pierwszy odcinek serialu Jak Aleksander Wielki został bogiem i po chwili sięgnąłem na tę półkę w swojej biblioteczce, na której stoją książki raczej z rzadka wyciągane – stare wydawać by się mogło, niepotrzebne, trzymane wyłącznie z sentymentu. Znalazłem tak podręcznik do historii starożytnej autorstwa Julii Tazbirowej i Ewy Wipszyckiej, z którego uczyłem się w szkole średniej. Kosztował obłędne 40 000 złotych. Przekartkowałem go, żeby znaleźć rozdział o Aleksandrze Wielkim – nie było to proste, bo kartki wypadają. I zdziwiłem się, że są to strony od 129 do 134. Zapamiętałem ze szkoły, że było ich więcej, ale to pewnie mylne wrażenie, teraz już wiem, czym spowodowane. A więc przeczytałem te kilka stron – straszna nuda. Teraz, po seansie już wiem, że nuda z grubsza się zgadza, jeśli chodzi o fakty, a nawet dokument Netflixa jest o wiele bardziej szczegółowy, chociaż nieidealny (brak oblężenia Teb). Wiele pominięto, trochę podrasowano sensacyjnie niektóre fakty, przez co zmieniła się na bardziej osobistą motywacja Aleksandra do zaatakowania Persji, no i te dywizje, bataliony i generałowie nieprzyjemnie zgrzytają, bo to przecież nie te czasy. Produkcja jednak nie posiada ambicji, żeby odkrywać jakieś nowości na temat Aleksandra Wielkiego – ten, kto nie spał na lekcjach historii, musi to wiedzieć. Jest jednak między tymi przekazami istotna różnica, która ma kolosalne znaczenie pedagogiczne. Netflix raczej zachęca do zapoznania się z tą postacią. Fascynacja ta w naturalny sposób powinna zaprowadzić do biografii Aleksandra pióra Petera Greena, a i kilku innych ciekawych pozycji. To są jednak kolejne szczeble. Najpierw trzeba tej początkowej chęci, chociaż w ramach terminologii paranaukowej wolę nazywać ją intelektualną chucią.
Miałem to szczęście mieć w liceum dwójkę znakomitych pedagogów od historii, którzy w przeciwieństwie do znalezionego przeze mnie podręcznika, potrafili snuć opowieść. Podobnie było z nauczycielami fizyki i chemii. Wiem jednak, że nie wszyscy uczniowie to szczęście mieli i mają dzisiaj. Dlatego tak ważne są filmy edukacyjne, m.in. historyczne opowiadające przeszłość w plastyczny sposób, podstawiając pod opisy słowne wizualizacje, które nie są zrobione jak np. polskie tandetne paradokumenty, lecz ogląda się je jak dobry film. Tak właśnie jest zrobiony dokument Netflixa o Aleksandrze Wielkim. Dzięki niemu ta postać żyje, a odbiorca poznaje nie tylko szczegółowe fakty historyczne oraz proces ich wzajemnego przechodzenia w siebie, tworzący właśnie to, co nazywamy historią, ale ludzi, którzy kryją się za faktami, wraz z ich osobowościami, emocjami, wątpliwościami, bo niewątpliwie je mieli, skoro współtworzyli takie wydarzenia. Taki model poznawania historii daje szansę, że ktoś faktycznie się w niej zakocha, a nie tylko nauczy na pamięć kilku dat, zakuje mdłe opisy faktów, zaliczy sprawdzian i po tygodniu już o wszystkim zapomni. Znajomość historii to podstawa naszej tożsamości. Od wieków tyrani niszczą ludzką wolność, odbierając członkom społeczności, którą chcą podbić, szansę na zaznajomienie się i zrozumienie przeszłości, zarówno dziejów lokalnych, jak i globalnych. Inicjatywa Netflixa, jak i innych film producenckich, żeby nadawać fabularne oblicze najważniejszym faktom z naszej przeszłości, zwłaszcza tym, które wydarzyły się w czasach, gdy nie było jeszcze żadnych rejestrujących obraz i dźwięk mediów, jest zawsze bardzo potrzebna.
Podróż Aleksandra Wielkiego do władzy, jakże krótka, ale gwałtowna, gościła już na ekranach, i to wielkich. Film o nim nakręcił już Oliver Stone. Całkiem nieźle mu się to udało, ale to była rozrywka, a nie dokument. Teraz Netflix poszedł dalej. Zaprezentował fabularyzowany dokument historyczny, zrobiony na zasadzie opowieści, którą snuje kapłanka Amona ze świątyni Siwy, gdzie udał się Aleksander, żeby ostatecznie upewnić się o swoim boskim pochodzeniu. Opowiada ona historię syna wracającego z wygnania do ojca, który w niego nie wierzy, ale ojciec nieoczekiwanie umiera, a syn musi zostać królem. Nie spodziewa się jednak, że rola króla w jego przypadku będzie rolą Boga ówczesnego świata. Tak zaczyna się historia Aleksandra (Buck Braithwaite), wciągająca jak najlepszy film sensacyjny, ze sprawnie zaplanowanym suspensem, zrealizowana z rozmachem, chociaż nie bez potknięć, co widać zwłaszcza w ograniczonych planach zdjęciowych Babilonu, gdy Dariusz III (Mido Hamada) wydaje polecenia swoim „generałom” i doradcom. Muzyka również nie jest najwyższych lotów – można odnieść niekiedy wrażenie, że kupiono ją na stocku. Ale z drugiej strony to przecież dokument historyczny, a swoje zadanie pedagogiczne spełnia znakomicie – wciąga, nadaje suchym faktom spersonifikowany sens, a Aleksander nareszcie pozostaje w naszej wyobraźni w sposób, który zachęca nas do poznania historii tamtych czasów dokładniej, niż chciano nam to mechanicznie i bez polotu wpoić w szkole. Sprytnie także rozegrano odniesienie do dzisiejszej Aleksandrii i poszukiwania grobowca władcy przez zespół archeologów pod przewodnictwem dr Pepi Papakosty.
Co zaś do domniemanej orientacji homoseksualnej Aleksandra, a może lepiej powiedzieć, jego niebinarności. Dokument wcale się na tym nie skupia. Drobna wzmianka relacji z Hefajstionem jest w 1. i 6. odcinku. Więcej o seksualności władcy możemy się dowiedzieć z pism Kwintusa Kurcjusza Rufusa oraz Plutarcha. Aleksander miał wiele twarzy, również seksualnych, a sprowadzenie jego postaci do bycia gejem i na tej podstawie wystawienie negatywnej oceny całemu dokumentowi, żeby pośrednio udowodnić swoją niechęć do Netflixa, jest wyrazem bardzo skrótowego, ograniczonego osądu. A nawet gdybyśmy dysponowali jakimś naprawdę niezbitym dowodem na określoną nieheteronormatywną orientację seksualną Aleksandra, czy mogłoby w sieci paść innej natury pytanie? Jak to się mogło stać, że w ogóle taki typ mógł być uważany za Boga? Czy orientacja mu w tym pomogła? Czy jest to powiązane, i to nie tylko w czasach starożytnych? Może kiedyś będę miał jeszcze szansę poruszyć ten temat w ramach opowieści o filmach.