search
REKLAMA
Recenzje

JA, KAPITAN. Niespełnione obietnice [RECENZJA]

Matteo Garrone ponownie bierze na tapet mocny, realistyczny temat i filtruje go przez swoją estetykę.

Tomasz Raczkowski

17 sierpnia 2024

REKLAMA

Matteo Garrone to reżyser z rodzaju tych wszechstronnych. W swoim dorobku ma surowe dramaty społeczne (Gomorra, Dogman), gotyckie widowiska kostiumowe (Pentameron) i klasyczne baśnie (Pinokio). Do pewnego stopnia trudno przewidzieć, co zaserwuje nam Włoch w swoim kolejnym dziele, oczekiwać jednak można zawsze kina kreatywnego, wyciskającego z akurat przerabianej konwencji coś szczególnego. Nie inaczej można podchodzić do najnowszego filmu Garrone Ja, kapitan, w którym reżyser ponownie bierze na tapet mocny, realistyczny temat i filtruje go przez swoją estetykę.

Ja, kapitan wpisuje się w całkiem już pokaźny nurt „kina migranckiego”, opowiadając o podróży dwóch kuzynów – Seydou i Moussy – z Senegalu do wyśnionych wybrzeży Italii. Nie trzeba być bardzo zagłębionym w tematykę współczesnej migracji, by wiedzieć, że przebycie odległości liczonej w tysiącach kilometrów dla dwóch chłopaków z ubogiej afrykańskiej wioski nie jest zadaniem łatwym ani przyjemnym. Film Garrone sygnalizuje więc od razu dramatyczną opowieść o dylematach i trudach desperackiej trasy ku lepszemu życiu. Oprócz tego jednak już z samego plakatu i materiałów promocyjnych obraz składa nam jeszcze jedną obietnicę – realizmu magicznego, który ma ubarwiać tę opowieść i stanowić wartość dodaną do obszernie już omawianego tematu.

Nie jest tak, że realizm magiczny to rzecz niespotykana w kinie postkolonialnym, także tym dotyczącym migracji. Sięgała po niego chociażby Mati Diop w Atlantyku, wplatając kwestię migracyjnych szlaków i poświęceń w lokalną ezoterykę Zachodniej Afryki. U Garrone można było się jednak spodziewać nieco bardziej dynamicznej, a w warstwie fantastycznej baśniowej opowieści, ujmującej doświadczenie migracji w poetycki nawias. Tak rzeczywiście dzieje się w kilku scenach, gdy reżyser decyduje się sięgnąć po tę estetykę. Niestety ma to miejsce bodaj tylko dwa lub trzy razy, a resztę wypełnia swoiste wypracowanie na zadany temat, powielające widziane już wcześniej – i często w ciekawszej oprawie – obrazy rodzajowe.

Śledzimy więc młodych, naiwnych chłopców, którzy wbrew woli rodziców wyruszają w podróż, mającą spełnić marzenia. Od razu rzeczywistość mocno weryfikuje ich wyobrażenia, a szlak nie tylko nie okazuje się łatwy, ale wiedzie przez skrajne wycieńczenie, oszustwo, dosłowną niewolę i utykanie bez wyjścia w kolejnych sytuacjach. Historia Seydou i Moussy, owszem, chwyta miejscami za serce, burzy krew jawną niesprawiedliwością i smutek obrazami migranckiego nieszczęścia, ale znów – nic ponadto. Garrone wręcz ucieka (w finałowej sekwencji nawet dosłownie) od wejścia w dyskusję na temat strukturalnych, globalnych uwarunkowań ukazywanych zdarzeń, poprzestając wygodnie na klarownej opowieści o dobrych ludziach mierzących się z przeciwnościami i niegodziwością innych.

W tej opowieści brakuje też realnych konfliktów charakterologicznych. Główny bohater ledwie przechodzi jakąkolwiek zmianę, przez większość seansu pozostając aż do absurdu biernym, dobrotliwym i naiwnym. Konfrontuje się z wyborem, jaki podjął, ale nie do końca z własnymi słabościami, chyba że zły i okrutny świat dosłownie go do tego zmuszą w sposób niedający możliwości ucieczki. Brakuje też niuansów w galerii postaci, jakie spotyka na swojej drodze – trafia jedynie na archetypy, w najlepszym wypadku zbirów wykazujących się resztkami ludzkich odruchów. Znów, podobnie jak w kwestiach makro, na mikroskali uwiera w Ja, kapitan brak niuansów, które dynamizowałyby skądinąd sprawnie nakręconą opowieść.

Realizm magiczny, którym twórcy nęcą widza, mógł (choć nie musiał) stanowić odpowiedź na te problemy, przełamując konwencję i sytuując narrację na nieco innych polach. Jednak jego szczypta, którą Włoch dorzuca do swojego filmu, na to nie wystarcza, zamiast tego sprawiając – może słuszne – wrażenie instrumentalnej „etnicznej” posypki, którą Włoch postanowił zabarwić swoje europejskie spojrzenie na przedstawiany problem. Trudno nie odczuć, że film kręcony jest przez Europejczyka, który – mimo słusznych idei – nie potrafi lub nie chce wyjść poza pewną siatkę poznawczo-światopoglądową. Trochę obawiając się z jednej strony kulturowego przywłaszczenia, z drugiej zbytniego upolitycznienia, które mogłoby obudzić wzburzenie „w domu”.

W efekcie Matteo Garrone – trochę nietypowo dla siebie – kręci film letni, irytująco wręcz neutralny, za sztandarem „uniwersalnego humanizmu” chowający niechęć do bardziej zdecydowanego zabrania głosu (jak zrobił to choćby Gianfranco Rosi w Fuocoamare). Chcąc pozostać pośrodku, centrystyczny neofita Garrone może i nie obraził nikogo, ale też nikomu w pełni nie oddał sprawiedliwości. Miał być mocny, artystyczny głos, a wyszło typowe kino środka.

Avatar

Tomasz Raczkowski

Antropolog, krytyk, entuzjasta kina społecznego, brytyjskiego humoru i horrorów.

zobacz inne artykuły autora >>>

REKLAMA