search
REKLAMA
Archiwum

JA CIĘ KOCHAM, A TY ŚPISZ (1995)

Karolina Chymkowska

6 grudnia 2017

REKLAMA

Podstawową cechą komedii romantycznej jest proporcjonalne dawkowanie wzruszenia i rozbawienia. Cechą dobrej komedii romantycznej jest dodatkowo tworzenie złudzenia, że uczucia rozwijające się między dwojgiem bohaterów stają się w pewien sposób udziałem widza, któremu chociaż przez te dwie godziny seansu jest lżej i cieplej na duszy i który niejako zgadza się na niepisaną umowę, by wierzyć, że to, na co patrzy, jest możliwe. Więcej, sam z powodzeniem mógłby być bohaterem takiej historii.

Schemat tworzenia takiej ułudy jest dosyć prosty, niemniej wymaga pewnej lekkości i wdzięku, wyczucia w operowaniu nieskomplikowanymi symbolami tak, by ich umowność nie była nadto oczywista i nie raziła. Zatem, chociaż gatunek to wielce popularny, w pełni udanych komedii romantycznych jest de facto niewiele, a jeszcze mniej tych, które zapadłyby w pamięć na tyle, by mieć ochotę do nich wracać. Należy do nich While You Were Sleeping, dosyć kuriozalnie przetłumaczone u nas jako Ja cię kocham, a ty śpisz.

Lucy pracuje na stacji metra. Jest samotna, nie ma rodziny, jej marzeniem jest wyjazd do Florencji, przy czym marzenie w jej własnych oczach jest na tyle abstrakcyjne, że przyjmuje formę tęsknoty za pieczątką w paszporcie, a nie Złotym Mostem. Długie wieczory w domu umila jej jedynie towarzystwo kota. Nie jest zatem zaskoczeniem, że Lucy ma w sobie głębokie pragnienie, by to swoje puste życie jakoś uatrakcyjnić, wypełnić, uczynić bardziej celowym. Z braku innych możliwości wybiera najprostszą – beznadziejną, skrytą, pozbawioną wszelkiej realności miłość do przystojnego mężczyzny, którego regularnie widuje na stacji metra. Fantazjuje na jego temat zupełnie niewinnie, w poczuciu radosnej bezkarności – jako że jej uczucie nie może się spełnić, ma z niego całą przyjemność, a żadnych zmartwień. To nie jest prawdziwa miłość, tylko słodkie złudzenie, które pomaga nadać życiu przyjemniejsze barwy.

I tak by pozostało, gdyby nie splot okoliczności: grupa chuliganów, napadająca mężczyznę jej snów, odważna akcja samej Lucy, która rzuca się na tory, by wyciągnąć go spod kół nadjeżdżającego pociągu, nagły status bohaterki i cały szereg zabawnych nieporozumień, które doprowadzają do niepojętej sytuacji. Mężczyzna leży w szpitalu pogrążony w śpiączce, a zgromadzona w jego pokoju rodzina jest przekonana, że Lucy to jego narzeczona. Dziewczyna nie ma odwagi, a potem i ochoty, by wyznać prawdę. Nieporozumienie, którego wcale nie chciała sprowokować, trwa, jej sen spełnił się w najmniej spodziewany sposób, dotąd samotna, nagle znajduje się w centrum zainteresowania wspaniałych ludzi, przeobraża się w członka rodziny… jak na jedną dziewczynę, to trochę za dużo, by zachowywać się zupełnie rozsądnie. A kiedy pojawia się brat hipotetycznego narzeczonego, Jack, sytuacja już kompletnie staje na głowie i wydaje się, że nie ma dla niej dobrego rozwiązania. Dobrego, to jest takiego, które zadowoliłoby wszystkie strony.

Ta lawina pomyłek oczywiście zmierza w stronę szczęśliwego zakończenia – takie jest niepisane prawo komedii romantycznych. A jednak pomimo tej oczywistości, film ma urok. Zadecydowało o tym kilka czynników. Przede wszystkim sama konstrukcja postaci Lucy – prostej dziewczyny z sąsiedztwa, z którą łatwo można się identyfikować. Ponieważ zaś niezależnie od jej kłopotów i perturbacji Lucy ma mnóstwo wdzięku, nie sposób jej nie lubić, jest dobra i wzbudza sympatię, identyfikacja wiąże się w sposób naturalny z poczuciem zadowolenia – widząc w niej siebie, widzimy bowiem sympatyczną, miłą, ciepłą osobę.

Ponadto pragnienia Lucy – nie te abstrakcyjne, związane z osobą tajemniczego mężczyzny, ale z posiadaniem kochającej rodziny, z rozproszeniem samotności – są naturalne i bliskie sercu każdego. Kibicujemy jej, a ponieważ rodzina, którą w końcu znajduje, jest taka właśnie, jaką chciałoby się mieć, ich wzajemna miłość i poszanowanie są godne zazdrości, ponownie poczucie zadowolenia – spełnienie oczekiwań w takiej formie, jaką by się sobie wymarzyło – wzmaga stopień sympatii dla bohaterki – i dla filmu.

I wreszcie wątek główny, czyli ten romantyczny, któremu w bardzo zręczny i przemyślany sposób nadano pozory realności, i dopiero krytyczne spojrzenie, wyzbyte tego poczucia zadowolenia, które w nas tak zgrabnie obudzono, jest w stanie dostrzec manipulację. Mamy bowiem ewidentnie wyssane z palca zauroczenie mężczyzną, który wzbudza je tylko dlatego, że jest przystojny. Mamy okrutną nieco i szyderczą manipulację tą postacią: będąc ideałem na początku, okazuje się z czasem coraz bardziej żałosna i papierowa – a apogeum następuje, kiedy wreszcie biedak wybudzi się ze śpiączki. Jego niemądry uśmiech, wyeksponowana życiowa nieodpowiedzialność, lekkomyślność, słabość do blichtru i pozoru budzą wyłącznie litość. Daleko mu do tych wyobrażeń, które Lucy tak naiwnie snuła na początku. Jego moc i atrakcyjność są możliwe tylko w świecie fantazji. Nie wytrzymuje starcia z realnym życiem – i spada z piedestału. To w sumie wobec niego niesprawiedliwe, gdyż nigdy nie był inny, gołąb nie stanie się wężem. Jego jedyną winą jest to, że nie pasuje do wizji postaci ze snów.

Ten złośliwy zabieg ma oczywiście podstawowy cel: mianowicie skontrastowanie fantazji z rzeczywistością. Jack jest przecież prawdziwą miłością Lucy. A prawdziwą, ponieważ nie roiła o nim, tylko poznała go, rozmawiała z nim, i dopiero obdarzyła uczuciem za to, kim faktycznie był. To jest właśnie ta przemyślna pułapka, którą zastawiają ci bardziej wytrawni twórcy komedii romantycznych. Spełniona i szczęśliwa miłość to ta, która narodziła się w prawdziwym życiu. Więc czemu my, widzowie, mielibyśmy jej nie spotkać, skoro tą właściwą miłością jest ta zwyczajna, prosta, a nie hollywoodzka, wymarzona wersja Lucy? Za pomocą tego kontrastu twórcy filmu kreują złudzenie, o którym pisałam na początku: że chociaż część z tego – ba, ta lepsza część – nie jest bajką. I to działa.

Działa także, a może przede wszystkim, dzięki Billowi Pullmanowi w roli Jacka. Jego Jack jest wspaniały, ponieważ idealnie wyważony. Ujmujący, ale nie powalająco przystojny. Bez tendencji do ostentacji, ale nie abnegat. Rozsądny, z własną wizją życia, wierny sobie, nie pozwala sobą manipulować, spokojnie kroczy ścieżką, którą dla siebie wybrał. Jest pełen prostoty, jednocześnie kpiący i pełen wewnętrznej prawdy, odpowiedzialny i przepełniony poczuciem humoru. On nie rzuca słów na wiatr i nie podobają mu się pozory. Wszystko to bez cienia sztuczności i wymuszenia oddaje Bill Pullman i jemu należą się największe brawa. Peter Gallagher ma tutaj niewdzięczne zadanie, szkoda może jednak, że nie spróbował chociaż wzbudzić więcej sympatii czy chociaż współczucia dla swojej postaci. Prawdopodobnie efekt zamierzony, gdyż dzięki temu kontrast wypada jeszcze korzystniej dla Jacka. Sama Sandra Bullock jest po prostu urocza, ładniutka i nieskomplikowana, niewątpliwie jednak ma dość wdzięku, by znakomicie odnaleźć się w skórze Lucy, chociaż nie ma w niej najmniejszej głębi. Pullman wygrywa zatem na wszystkich frontach. Jest taki, jaki powinien być – w sumie która z nas nie chciałaby spotkać takiego Jacka jak on?

A zatem, pomimo tego, że schematy są tutaj wręcz banalnie proste, chociaż ze wszystkich postaci pogłębione są właściwie tylko dwie: Jack oraz Saul, stary przyjaciel rodziny, grany przez Jacka Wardena, chociaż happy end jest nie tylko oczywisty, ale i oczekiwany – tę historię o miłości od drugiego wejrzenia ogląda się przemiło. I o to przecież chodzi.

Tekst z archiwum film.org.pl.

REKLAMA