J.C.V.D. Jean-Claude Van Damme w roli samego siebie, czyli inne oblicze aktora
Kiedy tatuś pojawia się w jakimś programie telewizyjnym, wszyscy się ze mnie śmieją…
Nigdy nie lubiłem Van Damme’a. Typowo gwiazdorski wizerunek jaki sobie wypracował w Hollywood skutecznie mnie odrzuca, a jako przedstawiciel kina kopanego nigdy nie wyróżniał się finezją, pomysłowością ani realizmem w scenach walki. Nie można mu odmówić wzorowego rozciągnięcia i perfekcyjnej techniki, ale jeśli chodzi o tego “aktora” – cała reszta leży i kwiczy, łącznie z ekranową charyzmą. Niezbyt rozgarnięty “Mięśniak z Brukseli”, jak dla mnie, od zawsze był jednym z pewniejszych kandydatów do stoczenia się na dno. Pomijając jego uzależnienie od narkotyków czy ekscesy w życiu prywatnym, pozostaje jeszcze kwestia słabiutkiego poziomu kina wychodzącego spod szpagatu Jean-Claude’a.
O ile radośnie naiwne walki robiły wrażenie w latach ’80, w erze bardziej ograniczonego dostępu do wiedzy ogólnej, tak w latach ’90 powolne kopnięcia i sztywny taniec z przeciwnikami przestał kogokolwiek ekscytować, na rzecz prawdziwych mistrzów rodem z Chin, pokroju Jeta Li. Jakiś czas temu miałem wątpliwą przyjemność odświeżenia filmografii pana Van Varenberga i ze zgrozą stwierdziłem, że niemal wszystkie obrazy z nim sprawdzają się najlepiej jako wspomnienia z dzieciństwa. Jedynie Uniwersalny żołnierz broni się jeszcze dość mocno.
Latka lecą, propozycje od wielkich wytwórni nie przychodzą od ładnych paru lat, Azjaci pokazują jak się powinno walczyć na filmie, a rachunki za dom czy dealera stale rosną, toteż “Karate Fred Astaire” od kilku filmów zmuszony jest pojawiać się w coraz tańszych produkcjach kręconych na bułgarskich zadupiach, których poziom wykonania jest wyzwaniem nawet dla najtwardszych koneserów kina klasy Z. Imidż Hollywoodzkiego twardziela dawno podupadł, a sam gwiazdor został, najnormalniej w świecie, zapomniany. Choć ostatecznym upadkiem jest dopiero coś takiego – 5 minut marnych popłuczyn sławy za parę groszy.
Oczywiście Van Damme nie jest ewenementem jeśli chodzi o upadek ze szczytu prosto do szamba. Żeby daleko nie szukać, Steven Seagal stoczył się równie szybko, zaś z dzisiejszych fajterów, o dziwo, Jackie Chan płodzi coraz więcej kuriozalnych pod względem wykonania czy samej historii maszkar, które trudno z czystym sumieniem nazwać filmami. “Van Uniwersalny Żołnierz Damme” jednym mnie pozytywnie zaskoczył. Kiedy Stefek Seagal jest wpatrzony w siebie jak w obrazek i najwyraźniej postanowił zostać najgrubszym człowiekiem na świecie, zaś Jackie Chan występuje taśmowo w filmach swoich znajomych, w ramach przyjacielskiej przysługi, tak Jean-Claude Van Damme zdobył się na coś, o co bym go podejrzewał w ostatniej kolejności. Na samokrytykę i gorzką ocenę swojej kariery.
Osu! to kwintesencja samurajskiego kredo. W Hollywood nikt nie mówi ‘osu!’, tam mówią ‘w***y kogoś w dupę.
Choć trailer czy IMDB określają J.V.C.D. jako komedię, w istocie jest to dość pesymistyczny film. Zabawne momenty można policzyć na palcach jednej ręki. Sam obraz jako całość, stylistyką czy wydźwiękiem jest dość ponury. Mamy tu do czynienia ze stonowaną kolorystyką, gdzie przeważają barwy zimne i ponure, a większość akcji dzieje się w posępnych i brudnych lokacjach. J.C.V.D. nie jest także filmem akcji, choć znakomity prolog (świetne, długie ujęcie sekwencji kopano-strzelanej w fikcyjnym filmie; robiące lepsze wrażenie niż cała filmografia Van Damme’a z ostatnich 5 lat) sugeruje co innego. Jeśli miałbym określić gatunek, nazwałbym go raczej rozrachunkowym dramatem sensacyjnym.
W J.V.C.D. poznajemy Van Damme’a z nieco innej strony. To nie jest już ten sam naćpany pajac, który mógł sobie pozwolić na błaznowanie gdy był młody i miał kondycję potrzebną do swojego biznesu. Tutaj to zmęczony prawie 50-latek, który błaga reżysera o pocięcie ujęcia, gdyż po prostu nie ma siły by wykonać wszystko w jednej długiej sekwencji. Twórca nawet na niego nie spogląda i kwituje wszystko słowami “Nie kręcimy tu Obywatela Kane’a.“. Van Damme to nie tylko wygasła gwiazda ale też kiepski ojciec i mąż. Jakże druzgocący okazuje się finał rozprawy o prawa do opieki nad dzieckiem, gdy sama córeczka karateki stwierdza, że chce mieszkać z mamą, bo jego występy w różnych programach telewizyjnych przynoszą jej tylko szyderstwa ze strony znajomych. Problemy prywatne zlewają się z zawodowymi, gdy agent dzwoni ciągle z tymi samymi rolami choć w różnych filmach, dodatkowo produkcje te kosztują po raptem milion dolarów i nie mają żadnych szans na zwrócenie choćby połowy kosztów.
Pętla wokół szyi karateki zaciska się, kiedy dodatkowo prawnik grozi zakończeniem współpracy, gdyż od jakiegoś czasu “aktor” zalega z honorarium. Van Damme udaje się do banku pocztowego skąd ma nadzieję pobrać trochę gotówki i wysłać prawnikowi. Niestety, kiedy zauważa, że w środku ktoś ma inne plany wobec bankowych pieniędzy, jest już za późno…
Do niczego nie doszedłem w życiu. Równie dobrze mogę teraz zdechnąć na tej pieprzonej poczcie.
J.V.C.D. to naprawdę bardzo dobry film, który niestety nie wystrzega się kilku poważnych wpadek. Zacznę od samej fabuły, w której główny wątek jest zarazem najmniej potrzebnym w całym obrazie. Czy do rachunku sumienia potrzebna jest tak mało prawdopodobna sytuacja zagrażająca życiu, jak napad na bank? Następną poważna wadą jest koszmarnie dopasowana, czy raczej niedopasowana muzyka. Momentami odnosi się wrażenie, że film sobie a kompozytor sobie. Wystarczy przytoczyć moment, kiedy skrajnie wyczerpany Van Damme mało nie oszaleje, ma do załatwienia jeszcze dużo spraw, a ludzie podchodzą po autograf. Obraz pokazuje wtedy niemal schizofreniczną sytuację, zaś w tle pobrzękuje sobie radosny rock. Do tego dochodzi kilka przesadzonych i wciśniętych na siłę eksperymentów z obrazem, jednak – na szczęście – nie jest tego dużo.
Poza tymi wtopami film robi bardzo dobre wrażenie. Nie jest to dokument ani biografia, jednak celnie ujmuje w klamrę całą karierę “Legionisty”. Nawet sam napad na bank nie przeszkadza tak bardzo, gdyż Van Damme jest tylko jednym z zakładników. Boi się, panikuje, jest ostatnią osobą, która wykazuje się jakimkolwiek bohaterstwem. Szczególnie warto zwrócić uwagę na monolog Van Damme’a w środku filmu. Ponoć był improwizowany i tak jak bez żadnych skrupułów można stwierdzić, że Jean-Claude jest aktorskim beztalenciem, tak w tej scenie z ekranu wylewa się szczerość i kupuje się każde słowo Belga, współczując mu nieco, że tak sobie spieprzył życie.
Co najciekawsze, w żadnym momencie “Replikant” się nie usprawiedliwia. Nie zwala uzależnienia na nikogo poza sobą. Po prostu sumuje wszystko, co schrzanił i żałuje, że wyszło jak wyszło, bo na początku miał zupełnie inne plany i oczekiwania, zgodne z tym, czego naucza Karate. Jest dumny, że wyszedł z narkotyków, choć zaraz stwierdza, że patrząc na tych, którzy w ogóle się w nich nie babrali, nie jest to żaden wyczyn. Cóż, można napisać kilkadziesiąt stron o przemianie Van Damme’a, jego rozliczeniu z kariery i bogactwa, ale czy wtedy miało by sens oglądanie tego filmu, który jest najważniejszym w jego życiu?
Nie, dlatego kończę swój pobieżny wywód i zachęcam się do zapoznania się z J.V.C.D.. To solidny dramat, który czasem pozwoli się uśmiechnąć i oferuje też coś by nie usnąć, nawet jeśli wciśnięte trochę na siłę. Nieźle zagrany, ciekawie sfotografowany oraz napisany z odpowiednią dozą samokrytyki, spostrzeżeń czy wyjawiania gorzkiej prawdy, przede wszystkim Van Damme’a przed samym sobą. Szczery czy nie, lepszego powrotu Belg sobie nie mógł wymarzyć, oby tylko wyciągnął wnioski ze swojego filmu.
Tekst z archiwum Film.org.pl (2008)